Wpis z mikrobloga

Unia Europejska jako nowe Austro-Węgry, dr Marcin Chmielowski, 01/04/2020, fundacjawip.org
(fragmenty)

[...]

Zdawać by się mogło, że Unia Europejska w swoim obecnym kształcie jest projektem nowatorskim. Rzecz jasna nie jest to ani pierwsza unia polityczna, ani też zapewne nie ostatnia, choć oczywiście posiada ona w sobie wiele nowych, innowacyjnych i osobliwie zbudowanych rozwiązań. Ale w wiązce instytucji, idei, praktyki znajdują się również stare rozwiązania, wyobrażenia, sposoby myślenia i działania. Nie tylko nowe. To często nam umyka. Z perspektywy odbiorcy informacji medialnych, bardzo często pozbawionych kontekstu i operujących poza historyczną głębią, Unia Europejska może wydać się czymś zupełnie nowym. Jednocześnie jednak możemy próbować jako Polacy przyporządkować ją do czegoś, co już znamy.


[...]

Wśród wyobrażeń czy też mitów jakie Polacy mają na temat Unii na czoło wybijają się dwa. Pierwszy z nich to wizja Unii jako spóźnionego Planu Marshalla skrzyżowanego z pomocą z Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy (UNRRA) i nie jest ważne, że obie te inicjatywy nie były europejskie, a jedynie adresowane do Europy. Chodzi o mit bogatego Zachodu, który po latach spłaca swoje moralne długi wobec Polski – kraju, który cierpiał za inne kraje i który ponosił za nie ofiary, a nie o prawdę historyczną. W tej wersji wyobrażonej rzeczywistości Unia jest przede wszystkim maszyną służącą nie tylko redystrybucji środków finansowych, ale też szacunku i historycznej sprawiedliwości. Można powiedzieć, że wizja ta jest hiperbolą i fantazją na temat idealizmu w stosunkach międzynarodowych. Niektórzy polscy byli opozycjoniści, którzy ścierali się z siłami poprzedniego systemu, a także ludzie, których marzenia o godnym i dostatnim życiu zostały ukształtowane za czasów PRL-u, właśnie pod wpływem mitu dostatniego i poukładanego Zachodu bywają nośnikami tej opowieści.


Drugi mit to mit Unii Europejskiej jako kolejnego wcielenia Związku Sowieckiego. W tym micie niepodległa Polska zostaje podstępem zwabiona do chatki Baby Jagi, gdzie zamiast łakoci znajduje więzienie. Wyobraźnia głosicieli tego mitu każe im widzieć Unię jako nieprzerwanie ewoluującą w kierunku komunistycznego super-państwa, które centralizując się, niszcząc tożsamość państw narodowych i narzucając wszystkim swoje normy – oczywiście wynaturzone – wydaje otwartą wojnę resztkom patriotów przebywających w tym ideologicznym, ekonomicznym i politycznym karcerze. Wizja ta również nosi znamiona mrocznej fantazji, zbudowanej na podstawie prymatu idealizmu w stosunkach międzynarodowych. Eurokraci muszą być nieodłącznie źli i to źli ideowo, ich wizja świata nieodmiennie nie może być inna niż lewicowa, zaś europejskie elity w celu wytrzebienia resztek „normalnie myślących”, czyli tych, którzy przez pryzmat tego akurat mitu politycznego postrzegają polityczną rzeczywistość, są gotowe unicestwić cały kontynent ze sobą włącznie. Polskie środowiska identyfikujące się jako antysystemowe lub prawicowe często niosą ze sobą taką właśnie wizję UE.


Te interpretacje rzeczywistości, mity polityczne działające niczym filtr lub okulary nakładane przez obserwatora, uczestnika czy komentatora, są oczywiście w jakiś sposób funkcjonalne. Inaczej by nie istniały. Ich funkcja polega na tym, że dzięki nim grupy i jednostki mogą rozumieć rzeczywistość unijnej polityki i w niej działać. Problem związany z użyciem tych mitów leży gdzie indziej i nie dotyczy tego, że są mitami. Nie polega on też na skrajności tych narracji. Skrajność nie jest i nie może być dyskwalifikująca, ponieważ jest względna: różne poglądy, dawniej uznawane za skrajne, są dziś poglądami głównego nurtu i na odwrót. Słabość tych mitów polega na tym, że odwołanie się do nich i budowa postrzegania świata przy ich pomocy, owocuje brakiem skuteczności. Żaden z nich nie prowadzi do rozsądnego zabiegania o interesy polskie na unijnej arenie, które libertarianin może zresztą widzieć jako interesy polskich podatników, bo żaden z nich nie akcentuje ładunku realizmu. Są to opowieści idealizujące rzeczywistość, czy to w kierunku politycznej sielanki, czy też horroru.


[...]

Oczywiście, nie w sposób dosłowny. Istnieje ogrom różnic pomiędzy Unią a Austro-Węgrami. Polacy w Unii znaleźli się na swoje własne życzenie, a chęć bycia poddanym zaborom nie była kwestią, nad którą przeprowadzono referendum. Są jednak i podobieństwa. Względnie duży ale też niezbyt majętny obszar Polski możemy porównać do Galicji. Dualną monarchię można zestawić z sojuszem francusko-niemieckim. Zgadza się też rozdęta biurokracja, zbudowana w celu kupowania przychylności czerpiących z niej korzyści lokalnych elit, niemały fiskalizm, wielojęzyczność, względnie duża w porównaniu z resztą świata swoboda myśli i ekspresji. Tak samo jak i wieloetniczność i wielonarodowość parlamentu, czy to wiedeńskiego, czy unijnego. Są i inne wyraźne analogie, które mogą pomóc w formułowaniu mitu politycznego przydatnego w dzisiejszej Unii. Tak Unia, jak i Austro-Węgry, są liberalne, choć oczywiście w różny sposób. Na tle ówczesnej Europy bądź też współczesnego świata, odpowiednio stara monarchia i nowa unia zdecydowanie bardziej stawiają na wolność niż większość międzynarodowego otoczenia. W każdym z nich wielojęzyczny i wielonarodowy parlament, w przypadku Austro-Węgier interesuje nas tylko parlament austriacki, a nie węgierski (analogia nie jest i nie może być doskonała), jest polem ścierania się interesów: narodowych, grupowych, ideowych, również klasowych. I w każdym z nich zasiadają Polacy. Lub chcieliby zasiadać, gdyż osób chętnych do wzięcia biorących miejsc na biorących listach nigdy nie brakuje.


Ta podbudowa pod mit polityczny, znalezienie Unii w państwie, w którym część Polaków już kiedyś mieszkała, jest oczywiście trudna. Nie tylko dlatego, że trzeba powołać mit polskiej elity politycznej w Austro-Węgrzech i oddzielić go od mitu Galicji – podwójnego zresztą – i dobrego cesarza. Te bowiem nie są potrzebne w kontekście, o którym tu mowa. Polska historia i pamięć historyczna są, podobnie jak i nasz kraj, ponad miarę scentralizowane, co w przypadku częściowo rozłącznych historii Polaków żyjących pod trzema zaborami, a także na obczyźnie, jest zubażające dla naszej zbiorowej pamięci. Zdawać by się mogło, że historia tego, co działo się w zaborze rosyjskim, zwyczajnie przytłacza nie mniej przecież ciekawe i ważne historie dwóch pozostałych zaborów. Także w ich realistycznych tradycjach. Czy dzieje się tak ze względu na polityczną i ekonomiczną siłę Warszawy, jakby nie patrzeć, swego czasu trzeciego największego miasta Imperium Rosyjskiego? Czy może dlatego, że nie pamiętamy lub pamiętamy zbyt słabo wszystkich realistów ze wszystkich trzech zaborów, „bo musi tak być”, bo realizm w tak rozumianej polityce nie operuje dominującymi nad Wisłą terminami dobra i zła, a jedynie terminami skuteczności lub jej braku w powiększaniu własnych wpływów, a tym samym także wpływów swojej wspólnoty? Jedynym realistą z czasów zaborów, który wybił się na coś na kształt niezależności w naszej pamięci, jest Aleksander Wielopolski. O galicyjskich realistach pamięta się niestety przeważnie tylko lokalnie. Takie postacie jak Julian Dunajewski, Agenor Gołuchowski, Franciszek Smolka czy Kazimierz Badeni, o ile mają jakąś rozpoznawalność poza wąskimi kręgami historyków, to tylko rozpoznawalność, którą można określić jako bycie szeroko znanym w wąskim środowisku pasjonatów portretów Wąsatego Cesarza wieszanych w kamienicach Krakowa i Cieszyna. Jest to jednak bez znaczenia dla względnego sukcesu, jakim była polityczna siła Polaków w Wiedniu.


Względny, ponieważ był on tylko częściowy – taki, jaki mógł być w tamtych realiach politycznych. Nie doprowadził do niepodległości czy choćby stworzenia trialistycznej monarchii. Zupełnie inne zjawiska dały Polsce jej własne granice. Ale jednak sukces, ponieważ siła polityczna Polaków zdecydowanie wykraczała poza demograficzny czy ekonomiczny potencjał Galicji i Lodomerii – kraju, z którego rekrutowała się austro-polska elita polityczna. To w Austrii mieliśmy ministra skarbu Juliana Dunajewskiego, który ustabilizował budżet i uchronił monarchię przed bankructwem. Ministerstwo Skarbu nazywano zaś „polskim ministerstwem”, gdyż pracowali tam przeważnie Polacy. Polscy premierzy, Alfred Józef Potocki i Kazimierz Badeni, byli ewenementem na tle niedoreprezentowanej politycznie polskiej mniejszości w Imperium Rosyjskim i Rzeszy Niemieckiej. Polscy namiestnicy Galicji byli dowodem na polonizację jej struktur urzędniczych i samorządności.


To wszystko i wiele więcej nie stało się dlatego, że Austriacy postanowili oddać Polakom to, co im się należało i choćby częściowo spłacić krzywdę, jaką było wzięcie udziału w dwóch zaborach. To polska elita, oczywiście zupełnie różna od dzisiejszej polskiej elity politycznej, sama skutecznie zidentyfikowała Wiedeń jako arenę, na której rozgrywane są interesy i zrozumiała, że o te interesy można walczyć. A względny liberalizm polityczny Austro-Węgier, również nikomu nie dany w prezencie, funkcjonujący jako konieczność zabezpieczająca kraj przed rozpadem idącym po etnicznych szwach, przynajmniej do czasu klęski wojennej, mógł zostać użyty jako warunek umożliwiający zdobycie jakiegoś wpływu na to, co dzieje się z Polakami. I to się udało. Między innymi dlatego, że w mieszczańskich kamienicach, kawiarniach i salach wykładowych Krakowa i Lwowa odpowiednio wielu sprawnych intelektualnie i obrotnych ludzi uznało, że losy niektórych polskich interesów ważą się w Wiedniu. A skoro tak, to warto się tam zjawić i o nie zabiegać.


Obecny potencjał Polski jest większy niż ówczesnej Galicji – nie jesteśmy drugim najbiedniejszym krajem większego zrzeszenia i wyprzedzamy już nie tylko Bukowinę. Ludnościowo prezentujemy się jako europejski średniak, ale na tle państw nierzadko bardzo niewielkich to wciąż nieźle. To zdecydowanie lepsze warunki niż te, w których musieli pracować galicyjscy mężowie stanu. Można je wykorzystać realnie targując się z Unią o polskie interesy. Bez założenia, że coś się nam należy tylko dlatego, że jesteśmy Mesjaszem i bez założenia, że znaleźliśmy się na arenie śmiertelnej walki o Okcydent. Walczymy o interesy. To już i tak całkiem sporo, a na pewno dokładnie tyle, ile powinniśmy być w stanie unieść.


#4konserwy #neuropa #polityka #polska #ue #uniaeuropejska
  • Odpowiedz