Wpis z mikrobloga

Słyszeliście, że ludzie z Krakowa nie istnieją? Każdy, kto studiował w Krakowie, słyszał. Zawsze tak jest – przyjeżdżasz, poznajesz kupę ludzi z a to z Murzasichla, a to z Białegostoku, a to z Libii, ale z Krakowa – nikogo. Śmieszkujecie ze znajomymi, robicie memy, ale w sumie to się zaczyna robić trochę niepokojące.
U mnie było tak samo, aż tak gdzieś na początku czwartego semestru poznałem dziewczynę. Z Krakowa. Miłość napadła na nas tak, jak napada w zaułku wyrastający spod ziemi morderca, i poraziła nas oboje od razu. Tak właśnie razi grom albo nóż bandyty! Tzn. Karola Kota, bo to Kraków, pamiętajmy. Wszystko było idealnie, po paru miesiącach doszliśmy do tego etapu, w którym wypadałoby poznać jej rodzinę. Krakowskich prawników, potomków krakowskich profesorów. Albo na odwrót.
No i tu się pojawiły problemy. Bałem się jak cholera. Byłem nie dość że spoza Krakowa, to jeszcze nawet spoza Galicji, a, jak wiadomo, krakusi nie uznają za istoty ludzkie osób niemających przodków pochowanych w Kościele Mariackim a przynajmniej na Cmentarzu Rakowickim. Za każdym razem jak mieliśmy iść do niej, wymyślałem jakąś wymówkę, żeby tego nie robić. Raz nawet udałem, że bierze mnie biegunka, a, zważcie, było to na tym etapie związku, na którym człowiek jeszcze udaje, że jakakolwiek przemiana materii go nie dotyczy. Widzicie, jaka desperacja?
Ale ostatecznie postawiła sprawę na ostrzu noża. Niedzielny obiad. Rodzinny. I mam przyjść.
Ok. Postanowiłem tanio skóry nie sprzedać. Przygotowałem się. Studiowałem historię Krakowa, wszystkie prace o gwarze krakowskiej, repertuary teatrów do czterdziestu lat wstecz. Nowego Korbuta. Wszystko, co się dało.
Wreszcie wybiła godzina próby. Stawiłem się na Woli Duchackiej. Dzwonię do drzwi. Naciskam guzik. Słyszę oczywiście hejnał z Wieży Mariackiej. Najgorzej. Otwiera ojciec mojej lubej w, wyobraźcie sobie, surducie. Prowadzi mnie do jadalni. Najmłodsze meble to dwudziestolecie międzywojenne, dominuje secesja (widzicie, jak się obkułem?), na ścianie imponujące tremo z lustrem, na stoliku-niciaku alabastrowe popiersie Franciszka Józefa II portrety prawników i profesorów wywodzących się jeszcze od Smoka Wawelskiego.
Siadamy i jemy. Konwersujemy, konsumujemy. Pogoda, opera, ci okropni turyści i studenci niszczący klimat dawnego Krakowa, studencki festiwal piosenki który zszedł na psy, Piwnica Pod Baranami, Grzegorz Turnau.
Wszystko szło dobrze. Tylko kot. Kot ciągle szarpał mnie pazurami za nogawkę. Myślałem, że wytrzymam. Ale kiedy mnie użarł z całej siły nie wytrzymałem i syknąłem
- A POSZEDŁ TY NA DWÓR.
Zapadła cisza. Koniec. Dekonspiracja. Zbladłem, co wszyscy obecni zauważyli. Nie wiedziałem, co zrobić. Oni też nie. Wreszcie odezwała się mama mojej lubej.
- Andrzej, zostaw. Ja w sumie też mam dość. Dajmy sobie z tym już spokój. Ileż można.
Ojciec w surducie jakby tylko na to czekał. Wstał, chwycił popiersie Franciszka Józefa i z całej siły rzucił w potężne lustro trema, intonując.
Za kibicowski trud,
za święte barwy Twe,
za ten syreni gród
Legio wygraj dzisiaj ten mecz.
Matka i moja luba wstały, kontynuując
Od kołyski aż po grób
jedno miasto, jeden klub.
Za te barwy, za naszą stolicę
pójdą w bój wierni Legii kibice.
Po czym matka, wyraźnie rozluźniona, wyjęła spod stołu marlboro setki i odpaliła fajka od świecy na stole. Nie wiedziałem, co zrobić.
- Proszę pani, tak nie wolno. Kiedy ktoś odpala od świecy, na Wiśle tonie jeden flisak.
Matka i moja luba parsknęły śmiechem. - W dupie mam flisaków, #!$%@?ę Wisłę.
- Otóż to, #!$%@?ć Wisłę – podjął Andrzej, ojciec.
- #!$%@?ć Wisłę, Cracovię i Grzegorza Turnaua – pisnęła ma luba.
- #!$%@?ć Makłowicza – postanowiłem wpisać się w ogólny klimat
- Młody, ale Makłowicza to ty szanuj – powiedział Andrzej, wypłacając mi karną blachę w potylice jedną ręką, a drugą odbijając flaszkę wyborowej.
Od tej chwili minęło już dwadzieścia lat. Wszyscy myślą, że wżeniłem się w krakowską prawnicza rodzinę.
Ale to niemożliwe. Ludzie z Krakowa nie istnieją.

#krakow #pasta #heheszki #pasjonaciubogiegozartu
  • 2