Wpis z mikrobloga

#coolstory #rozowepaski

Dawno temu, tzn. o ile tak gdzieś trzy lata temu to dawno, przyczepiła się do mnie pewna laska, laska, z którą bynajmniej nie chciałem, żeby coś mnie łączyło. Pomijając fakt, że – dyplomatycznie mówiąc – była średniej urody, to jej dresiarsko-kibolskie korzenie nie sprawiały, że była kimś, z kim chciałoby się spędzać czas. (Jak się później okaże, różnie to w życiu uczuciowym bywa.) Tak się niestety złożyło, że miała znajomych w składzie obok w akademiku, zatem często zwabiona zostawała odgłosami imprezy. Na początku ok, coś zagadała, uśmiechnęła się, przysiadała się. Ja zwyczajnie nie okazywałem jej zainteresowana, co najwidoczniej ją rozsierdziło; #logikarozowychpaskow – co? On mnie nie chce? Ja taka fajna, co on sobie myśli? Po jakimś czasie zdobyła mój numer telefonu i zaczęła pisać SMSy…

Miarka się przebrała, gdy na jednej z imprez udałem się z inną niewiastą do pokoju. Nie to, że chciałbym z nią robić coś gorszącego i zakazanego przez katechizm, ale laska-czemu-się-mną-nie-interesujesz wparowała do pokoju, skutecznie niwecząc moje plany zagrania z moja urodziwą znajomą w scrabble. Postanowiłem, że tak dalej być nie może, że nie mogę przecież tej biednej, natrętnej kobiety tak traktować! Uległem. Wyglądało, że normalnie wróciliśmy na imprezę, nie dawałem po sobie poznać, że udało się jej mną zawładnąć. Impreza się skończyła, a ja postanowiłem, że napiszę do niej SMSa. Było to coś w stylu: nie chcę wyjść na durnia, ale mam wrażenie, że chyba ci się podobam, ty mi się od dawna podobałaś, ale jakoś bałem się pierwszy dać znak. I tak zaczął się nasz – przyjemny bądź co bądź – flirt przez SMS.

Po kilku dniach (gdy zbliżał się kolejny weekend i posiadówka w akademickiej kuchni) postanowiłem, że ileż można siedzieć na imprezach przy nienajdroższym browarze, w usmarowanej sosem bolońskim z biedronki kuchni, w towarzystwie ciągle tych samych osób? Napisałem do mojej nowej jakby dziewczyny, że może skoczylibyśmy gdzieś na miasto, co wywołało u niej niekryte zadowolenie, graniczące z podnieceniem.

Gdy nadszedł dzień pierwszej randki z prawdziwego zdarzenia, ubrałem się w garnitur, pojechałem na osiedle mojej adoratorki i powiedziałem, że jedziemy na kolację na rynek. Jej atutem było w tym momencie niewątpliwie to, ze szybko potrafiła przebrać się z dresu w jakąś kieckę i nałożyć na twarz tyle szpachli, że doświadczonemu glazurnikowi potrzeba by było na to sporo więcej czasu. No nic, zamawiam taksę i jedziemy do steakhouseu na rynek. Nie będę ukrywał, że cieszyło mnie to, że niebawem spotkamy się w takich a nie innych okolicznościach.

Wchodzimy, zasiadamy przy stoliku w ustronnym miejscu, proszę kelnera o zapalenie świeczki, której błysk odbijał się w jej uradowanych oczach, proszę o kartę dań. Mija chwila, wybieram spory kawał średnio wysmażonego mięcha z krowy, pytam co wybrała ona. Widać było, ze w gruncie rzeczy to skromna dziewczyna, bo wybrała coś z niższej półki (jeśli można tak nazwać danie za 50 zł…). Zaproponowałem więc, żeby wzięła coś innego i wybrałem inny kawał mięcha, sugerując, że już kiedyś go jadłem i na pewno jej się spodoba. Uległa. Gdy przyszedł kelner, na szybko w pamięci podliczyłem przewidywany rachunek i porównałem ze stanem mojego konta. Było niemal tyle samo, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Poprosiłem jeszcze o butelkę wina, takiego raczej średniego oraz deser, jedna sztuka, dla niej, bo nie chciałem przeginać z forsą. Aczkolwiek i tak była to spora część mojego budżetu na cały miesiąc, pewnie z 300 złotych… Ale cóż, chociaż może nie podobała mi się na początku, to trzeba jej teraz zaimponować.

Kelner podał potrawy, my zaczęliśmy jeść, wesoło przy tym rozmawiając i popijając winem. Przyznam, że na początku nie mogłem znaleźć z nią wspólnego języka, ale wiedziałem, że to nie ma znaczenia, bo z czasem wszystko się poukłada. Wiedziałem to, bo ta kolacja to nie była jedyna niespodzianka, jaką miałem dla niej tamtego wieczoru. Obwieściłem jej to samo, widać było zaskoczenie na jej twarzy, pewnie niepewność na mojej też… W lokalu nie było zasięgu, musiałem więc wyjść na zewnątrz celem wykonania niezbędnego telefonu. Wyszedłem zatem, zadzwoniłem na taksówkę, gdzie automatyczny głos zaproponował start z miejsca ostatniego celu. Znów uległem. Odczekałem kilka minut i wsiadłem w taksę nadając jej kierunek na akademicki melanż.

Nie mogę zrozumieć jednak tego dlaczego los jest tak niesprawiedliwy i czemu moja była już jednodniowa dziewczyna nie napisała do mnie więcej… Może nie spodobał się jej rachunek?
  • 12