Wpis z mikrobloga

Dziennik z detoksu. Część pierwsza.

Uprzedzam, że jak na wykopowe realia, tekst jest długi - 24 strony.
Opisuje kilkanaście dni począwszy od 22.02.2021, podzielone na dwa posty, ze wzgłędu na limit treści.
Wszystkie, no prawie wszystkie, imiona są zmienione i ich podobieństwo i tak dalej...

Może nie jest zbyt rzeczowy, a opiera się bardziej na wrażeniach, niemniej sam zamysł polegał na przedstawieniu (wówczas myślałem, że tylko sobie, ale zmieniłem zdanie) zmian zachodzących w psychice. Taki trochę terapeutyczny ogląd. Potem oczywiście była sześciotygodniowa terapia, ale tam już roi się od osobistych wyznań i historii, których przez szacunek i klauzule poufności nie mogę zdradzać. W dodatku większość tekstu jak na razie zgubiłem.

Zapraszam.

Część pierwsza.

Dzień pierwszy.

Po przebudzeniu mgła. Zwiastun i przenośnia. Patrzyłem w nią i tak samo gubiłem ostrość, jak panią doktor, aby zarejestrować się do ośrodka odwykowego. Gdy się w końcu dodzwoniłem, okazało się, że jest dla mnie miejsce, a mój wytrącony z pamięci dowód czeka w urzędzie. Stałem z telefonem w ręce, a pod balkonem przelewała się szara czeluść.
Adam na dole, torba pod pachy, rzeczy na oślep. Wszystko się dograło, a ja, pomimo złorzeczących szeptów i rwących nibyramion, szedłem pogodzony, z głową pod topór. Po czasie zrozumiałem, że to uczucie nazywa się ulgą.
#!$%@?łem już całkiem. Obróciłem w proch, wszystko, co chcieli mi dać życzliwi ludzie. Zaraziłem do siebie rodzinę. Przepiłem ostatnie szanse. Zgubiłem ostrość, wpadłem w najgorszy ponad tygodniowy ciąg, jak w wir, jak w tornado. Niewiele pamiętam. Noce, ognie, dymy i płyny; mieszkania nieznajomych. Skończyło się wołaniem o pomoc dawno porzuconych przyjaciół. Są jeszcze ludzie z bijącymi sercami.
Potem weekend trzeźwienia, wstydu i gonitwy myśli. W swoim starym pokoju, gdzie nie było już nic. Łóżko i puste szafy. Rodzice sprzedali dom, ale wszystkie moje wspomnienia zostały w tych ścianach.
Po tak długim czasie głodowania i dostarczania jedynie alkokalorii, każdy kęs rwie trzewia i zgina ciało w pół. Jakoś wytrzymałem, jak zwykle. Ból to twój przyjaciel Przemek, to mi niegdyś wpajał sensei.
Dobre duchy zabrały mnie na spacer do lasu. Nałogowo oglądałem jakiś durny serial, ponieważ ręce tak się trzęsły, że nie mogłem grać na gitarze. Przyjechała kuzynka policjantka (jeżeli ktoś pamięta moje posta o innej przygodzie, to właśnie ona) ze swoją małą córeczką. Pobawiłem się z nią trochę, a w oczach Pauli widziałem troskę. Wujek niedługo będzie już dobrym wujkiem. W moim wnętrzu rezygnacja. Stałem się swoim cieniem, wiedziałem tyle, że muszę nabrać barw i że nie dam rady sam tego zrobić. Więc oczekiwałem te dwa dni, na to, aby się poddać, stłamsić dumę i przyznać do problemów.
Ostatniej nocy w rodzinnym domu śniłem jeden z moich stałych, powtarzających się snów. Po takiej przygodzie dopiero nad ranem zdaję sobie sprawę, że to był dobrze znany mi scenariusz. Mój stary przyjaciel, który przychodzi często po ciemku przed ważnymi dniami. Trudno powiedzieć, co chciał mi przekazać. Dlaczego puka nocą do okien? Tym razem było to zejście do wczesnych lat dwudziestego wieku ze świadomością czasów obecnych, a pokrótce – rozwiązywanie problemów technologicznych, na które obecni mieli dopiero znaleźć sposoby. Wejście na drugie piętro i zmierzenie się z fame fatale. Powietrze ciężkie jak w starym filmie, pełne cytatów. Dopiero po wielu miesiącach zrozumiałem, co sam chciałem sobie przekazać. Wyjazd.

*

Droga, którą jechałem z przyjacielem, wiodła między parującymi polami. Roje kropel jak bluszcz wspinały się po cegłach wiejskich kościołów. Niebo rozlane na ziemię. Ciernie wież i cisza dzwonów w domyśle na tej równinie spornych ziem.
Po jakimś czasie miejscowości stawały się coraz mniejsze, a horyzont coraz bardziej nieskończony. Ostre cienie rzucały się pod koła samochodu, a padół wyekstrahował się z szarej nieoczywistości.
Nagle pałac. Tuż obok staw, park i zabudowania, które pewnie nie raz zmieniały swoje funkcje. Nad wszystkim wieża, która strzelała w skłon nieba dumna i wyprężona, jakby chciała coś wskazać.
Pod ścianą budowli grupa roześmianych ludzi skłębionych przy dymie. Pierwsze żarty o witaniu na tonącym pokładzie, szukanie izby przyjęć. Oczekiwanie, niepewność, brak zasięgu i pojęcia o tym, co mnie czeka.
Ledwo byłem w stanie w międzyczasie czytać tablice informacyjne. Sprawiały wrażenie źle klikniętej reklamy, odnośnik do czegoś nie na temat, do czegoś, czego wcale nie szukałem. Anonimowi Alkoholicy, Anonimowi Narkomani, oferty przewozu osób.
Głębokie zmieszanie przy badaniach. Pęta cyklonu w głowie, a ciało wciąż nierealnie osłabione. Czasem czułem wstyd, a czasem obrzydzenie wyciąganiem wniosków po zbyt ogólnych odpowiedziach bądź tych, których pani psychiatra nie dała mi dokończyć. Chociażby:
Czy miał Pan halucynację? Na trzeźwo czy po czymś? Obojętnie. Miałem po lsd, lsa, 2cp. Mhm. Ale to tak działa proszę pani, po to się to bierze, na trzeźwo nie miałem. Trudno, i tak muszę wpisać w raport – miał halucynacje.
Próby samobójcze? W okresie nastoletnim i w ostatnich kilku latach. Hospitalizacja? Wodociągowa, oddział dziecięcy, potem tylko SOR. Leczenie psychoterapeutyczne? Brak. Powód? Pustka, narastająca we wnętrzu potrzeba śmierci, znudzenie życiem pomimo dobrej sytuacji materialnej i braku traum, oraz tragicznych wydarzeń, sam nie wiem w sumie. Czyli miał pan depresję. Na pewno nie brał pan po tym jakichś leków, nie zaczął terapii? Nie.
Skąd te zacięcia na twarzy? Goliłem się. Acha, czyli pewnie przez roztrzęsione dłonie. Proszę wyprostować. No trochę jeszcze drżą.
I dalej w ten sposób, co brał, ile, kiedy. Alkohol, marihuana, efedryna, dekstrometorfan, leki przeciwbólowe, kodeina, lsa, LSD, dopalacze, syntetyczne odpowiedniki… Dobrze, wystarczy. Czyli różne grupy. Kiedy? Od okresu dorastania. Mhm, długo.
Na co chorował, ile, kiedy. Alergia, nic innego nie przychodzi mi do głowy, jakoś w szkole średniej. Co miał złamane, kości, serce czy obietnice. Kości nie. I dalej, aż czułem jak mnie rozrywa, jak jestem krojony i segregowany. Jak wpisuje się mnie w ramy dawno skostniałej formatki. Niczym bydło. Z pewnością dała mi jakąś kategorię. Następny proszę, tylko tego brakowało, ale akurat w tym momencie nikogo nie było w poczekalni.

*

Odwyk, jeden korytarz i dwoje zamkniętych drzwi. Chore odcienie ścian. Poczułem rozluźnienie przy pierwszych kontaktach. Później smutek, gdy staliśmy wszyscy razem czekając na badanie ciśnienia. Że też ja znalazłem się w tym gronie. Jakaś głupia duma, która zamazuje wszystkie moje błędy, a sam przecież byłem tylko wtedy cieniem samego siebie.
Każdy tu wygląda jakby miał być jakimś typem, ale czegoś mu brakuje. Nie do końca paker, zmarnowana łobuziara, wychudła młoda żona. Po czasie zrozumiałem, że wypłukali się ze swojej pełni. Nosili ciężar pustki. Niedługo później miałem szczęście zobaczyć niektórych z nich błyszczących tą łuną luny w świerszczącą noc.
Badanie i krótka rozmowa. Zażenowanie minami lekarzy na krótkie odpowiedzi o narkotyki, które nie były brane przewlekle i w nadmiernych ilościach. Chociaż już sam nie byłem pewien ile to za dużo, jak często to ciągle. Dziwna podmiotowość, gdy doktor podał garstkę leków do połknięcia. Reszty wizyty nie pamiętam.
Paraliżująca cisza. Znudzenie brakiem zajęcia, ponieważ niewiele rzeczy wziąłem ze sobą. Nie wiedziałem, na co się szykować. Właściwie to przewidywałem. Przeglądałem regulaminy różnych placówek, oczywiście również tej, do której miałem nadzieje, a później szczęście się dostać. Nie był w miarę surowy. Przybory toaletowe kupiłem nowe, jeszcze nieotwarte. Żadnych butelek przy sobie. Ani laptopa (na terapii to się nieco zmieni…). Ubrania, sztućce i reszta. Kilka książek, notes i długopis. Jednak niczego mi nie sprawdzali, nic nie zabrali, byłem przez to nieco skonsternowany. Szpitalne łóżka, nieumarła cisza. Po czasie bezczynność potrafiła sprawiać dziwną przyjemność.
Miłe uczucie, gdy w końcu zaczęło mi się udawać jakkolwiek wykorzystywać czas. Notes, długopis. Wstyd i niezadowolenie, że niby zawsze mam być alkoholikiem, a nie osobą, która nadużywała, że ludzie tak to widzą, że tak głoszą pisma (a widzą obraz czernią umazany, a te, które dotąd znałem trafiają daleko poza tarczę). Myślę, a właściwie biję się z myślami. Tafla powoli pęka. Coś błogiego naszło mnie w odcięciu od podwórza. Chyba poczułem spokój. Dałem się zamknąć.

Dzień drugi.

Bolesne przebudzenie. Nagłe jak koślawe uderzenie o zamarznięty staw, ponieważ spałem prawie osiem godzin. Zrezygnowane i przytłaczające, że obudziłem się tutaj. Tym bardziej, że dawno nie spałem tak czysto ciągłym, długim snem. Zdezorientowanie, czy to tabletki, oczyszczanie się organizmu i odcięcie od zewnętrza uspokoiło umysł. Jedna była duża biała, średnia z grawerunkiem, małe bez koloru i żółta. Wspomagaczy na sen odmówiłem. Pielęgniarka sprawdzała, czy połknęliśmy. Pokaż język.
Mój, jak na razie, jedyny kolega siedzi dwa łóżka obok. Kacper. Mówił, że są tacy, którzy mają taktykę. Parę dni żółte chowają pod językiem, a potem biorą kilka naraz i to ponoć działa mocniej. Czyli trafił mi się tutaj Gambit królowej, świetnie.
Już wiem, dlaczego tak robią. To po prostu relanium, więc dlatego też, gdy już skończyliśmy śniadać chleb, masło, serek topiony, szynkę i doktor znów nas poczęstował, obaj padliśmy na ryj. Potem pielęgniarka obudziła nas na telefon do psychologa. Zorientowałem się, że książka upadła mi na brzuch, a okulary na brodę. Kacper poszedł, ja nie. Jakoś nie miałem nastroju. Ponadto niezbyt przepadam za rozmowami telefonicznymi, wolę kontakt bogatszy o mowę ciała i poczucie bliskości drugiego człowieka. Wrócił i znów padamy, a gdy wołała nas pielęgniarka, nie mogłem go dobudzić.

*

Na obiad nie mamy co narzekać. Długo później dowiedziałem się, że to catering z baru mlecznego. Te przebudzenia za dnia, a jeszcze mocniej te po nocy, są jak zmaganie się ze zbyt dużymi falami. Czuję jak pochłaniają mnie marzenia, urojone nadzieje i boleśnie czerpie haust powietrza, gdy otwieram oczy i orientuję się, gdzie jestem. Trudno to znieść. To już przesądzone. Tutaj nie trafiają ludzie z przypadku.
Aby poczuć się lepiej przywołuję inne rozbudzanie. Takie powolne z przytulaniem mojej ukochanej. Ze skradzionymi pocałunkami przy rannych świergotach, nim syn się obudzi i wciśnie się między nas. Niestety to odległe pragnienie, na coś takiego musiałoby być znów lepiej między nami. Lepiej ze mną. Tak samo też brakuje mi zasypiania z nią; najlepiej z jej ciepłym nagim ciałem, które nad ranem jest gorące aż przenika do trzewi. Rozmarzyłem się, chyba wciąż pachnę wiatrem z dworu.
Tutaj ciepłe mam tylko powieki, ale nie chcę się nad sobą rozczulać. Nie zasłużyłem. Wstałem po 16 i ledwo przytomny odpisywałem na wiadomości. Mogłem to w końcu zrobić, ponieważ odkopałem Graala i znalazłem zasięg. Każda sieć ma tu gdzie indziej czułe punkty. Aby zadzwonić, musiałem się wychylać przez okno w sąsiednim pokoju.
Po prawdzie, nie tak sobie wyobrażałem odwyk, detoksykację. Myślałem o kroplówkach i różnych medykamentach. A tu cisza, trwanie w nawiasie. Bezruch, a w głowie wciąż gonitwa myśli.
Nie wziąłem nic do jedzenia i pomiędzy posiłkami mam tylko wodę. Szczerze mówiąc, chciałbym czegoś w stylu odebrania sprzętów, totalnego odizolowania, wymaganej pracy na odwyku. Teraz wiem, że to nazywa się ergoterapia, ale w tym ośrodku dawno zrezygnowano z takich praktyk. Ciekawy byłby też całkowity ascetyzm, chociaż ciekawy to nie jest zbyt dobre określenie. Po prostu wiele razy w życiu myślałem o prostym podziale, czynnościach wręcz mantrycznych, jakiejś świeckiej funkcji w klasztorze w zaświatach tuż za rogiem. Miejsce na wzór wzgórza, wideł rzek, bagna i tak dalej w niedostępne samotnie.
Tutaj laska z lubym widują się po dwóch stronach barykady. Ona podchodzi pod okno i słychać ich nawet na korytarzu. Tyle z zarazy i z odcięcia, chociaż, jak się później okazało, zakazy się zaostrzą, a to, że im się udawało, to korzystanie z prawa najciemniejszego miejsca pod latarnią. Wszystko można, byle po ludzku. Wszystko można, byle wiedzieć, kto na swojej zmianie na ile pozwala.
Niektórzy są tu już trzeci, czwarty raz. Chyba po to, aby kolejny raz spróbować przekonać siebie, albo, aby na chwilę odpocząć i nie zmieniać się w ogóle. Nie każdy przecież wbija się później w terapię. Wielu korzysta tylko z odwyku.
Ludzie zachowują się w sumie jak na kolonii. Myślałem słuchać historii życia, a oni leją z memów i walniętych filmików, które zna już każde dziecko. To przyjdzie później. Póki co, mam dziwne odczucie odstawiania, jedynie z Kacprem łapię coraz lepszą płaszczyznę porozumienia.
Nie wiem do końca, za kogo się uważam. Nie chcę przeginać jak przeginałem, ale pewnymi twardymi określeniami nie mam zamiaru się jeszcze określać. Może na terapii sprawniej będę mógł o tym pomyśleć. Na razie czuję się jak każdy inny pacjent we wstępnej fazie.
Z Kacprem porównujemy swoje tabletki, bo to głównie ich ilość rozróżnia program dla danej osoby. Chciałem pisać coś wierszem, albo chociażby prozą poetycką, ale słowa mi nie iskrzą ze sobą, a na coś odrobinę dłuższego przeszkadza mi pisanie na komórce. Poza tym, po burzliwej rozmowie z moją kobietą mam mentlik w głowie i tylko miękki koc kolejnych czterech tabletek i netflixa daje mi się odciąć. Dziś coś czuję, że będę się męczył w nocy, doktor mówił, że można się zgłosić do 22. Ale skąd mam wiedzieć czy nie zasnę już o tej godzinie?

Dzień trzeci.

Tym razem nie zaspaliśmy. Smutek przy wtórze świergotów. Może rzeczywiście jaguar (moje zwierzę według Majów) nie pasuje do syreny, (jej znak zodiaku to ryby), chociaż dzień i noc, woda i ląd, dychotomie rozdymające się w nas dawały nadzieję na pełnię. Myślę o niej i o dziecku.
Na badaniach zbyt duże ciśnienie jak na mój wiek. Co ja mogę? Śniadanie, garść barw. Kontynuacja pracy nad projektem opisu i kontemplacji nad swoim życiem. Zostają tylko ważne rzeczy, czułe punkty. Sprawna w intrydze kobieta mogłaby mnie nimi rozerwać na strzępy. Doktor mówi, że nie mogę się czuć stabilne, ani normalnie, że to leki, a ja mam ochotę kazać mu się #!$%@?ć.
Po fakcie zastanawiam się, czy mam prawo wiedzieć, co mi podają. Zresztą raczej nie psychotropy, psychiatra nic mi nie wypisywał. Raczej zestaw witamin i żółtego motyla na uspokojenie pacjenta.
On chce terapię robić mi tutaj, a ja chcę w swoim sąsiednim mieście i nie da mu się wytłumaczyć, że ludzie, którzy są mi życzliwi to nie tacy, którzy mnie na to wszystko sprowadzili. To musiało być towarzystwo, sam Pan do tego stanu nie doprowadził. Miałem mówić, że mam wystarczająco rojów i zdradnych kamieni krążących wokół mnie, ale powiedziałem tylko, że to ja sam mam prawo do wyboru miejsca terapii i w ogóle jej podjęcia, więc się zamknął. To chyba jeszcze wewnętrzny bunt przed tym wszystkim. Jednak potem i tak wybiorę terapię tutaj, ale to nie dzięki jego namowom, a praktycznej izolacji w obrębie bram ośrodka – na czas zarazy nie można wychodzić poza jego obręb. A doktor to #!$%@? na kaczych łapach, tak go nazywaliśmy. Przy okazji załapałem lepszy kontakt z współpacjentami. Powierzchnie zawsze tną prawdę.
Znów pisanie i znów odpadłem do obiadu. Sny wydzierają mnie stąd w odległe krainy. Czekam na paczkę. Od dawien dawna nie marzyłem tak o czymś słodkim. Obiad swoją drogą kojarzy mi się z więzieniem. Pani prowadzi wózek, otwiera drzwi i pyta - ilu? Potem chochlą nakłada zupę, następnie drugie i tak w głąb korytarza. Zjadłem, czekam na kolorowe misie i pewnie długo nie utrzymam książki ani pisania – Kacper miał ostatnio niezły ubaw, gdy zasnąłem w okularach i książką opadłą na mój brzuch.
Ponoć robię sobie tutaj wczasy. Tak mi napisała i to nieźle zabolało, ale w sumie ja raniłem bardziej i głębiej. Wystarczyło się trochę podtrzymywać, przecież nie parło mnie na alko dzień w dzień. Wystarczyło poprzestać na miłym rozluźnieniu, a nie pić drugie piwo nim pierwsze weszło, a trzecie nim drugie i tak w pętlę. Za późno. To jakaś hedonistyczna chęć przyjemności ponad wszystko. To jakieś błogie uczucie odcięcia, ciemności, ciszy i pustki. Małe samobójstwa, odbezpieczanie kolejnych butelek.
Dostałem paczkę żywności, przyborów i książek. Nikt nie doceni, jeżeli nie stracił, takich podstaw. Jabłko jak z raju, mięta pachnie lasem, Chesterfield powieściami Kinga. Ciśnienie, kąpiel już w ciepłej wodze, bo jak Kacper mówi, trzeba zdążyć przed świrami z góry, gdzie niektórzy już ponoć gadają do słuchawki. Znów kolorki, dwa odcinki serialu i przed dwudziestą trzecią zasypiam jak dziecko do siódmej.
Snów brak, przychodzą dopiero po pośniadaniowej palecie. Pędzące, niedoścignione i wściekle jaskrawe.

*

Oddział mojego zamkniętego pierwszego razu

A gdy dadzą Ci kubeczek barw i patrzą na ręce
Schowaj swoją ulubioną pod język podkul oczy
Powtarzaj jak mantrę zbieraj do skrzyni z klatką
Gdzie połknie je haustem błękitniejący ptak

My którzy rajskie pióra rzucamy pod flaute
Plwamy łkamy i tulimy monochromow weź spróbuj
Oderwać plakat pod nim z pewnością będzie duplikat
Obierz stronę a ona bardzo szybko zmieni się na clickbite

Bo porzucić zbrzytwiałe serce kochanego oprawcy
Jest tak łatwo jak wziąć lufę do ust
Rań mnie różo w objęciu nie waż się opuścić
Niech czerwień krwi płatkom i kolcom odpuści

Dzień czwarty.

Standard. Już przyzwyczailiśmy się do siebie. Adaptacja jest taka ludzka. Miło rozmawiać z kimś, kto miał podobne perypetie. Komu tak jak mi zależy żeby coś w sobą zmienić, poukładać puzzle. To potrafi na chwilę poprawić humor i dać okruch nadziei.
Żartujemy z tabletek, z zamknięcia jak chomiki, z tego jak nas wołają na wizyty - bo gdzie niby mielibyśmy uciec? Chociaż przez okno dałoby radę, ale to bez sensu. Ciekawostką są pochyłe parapety.
No jeszcze jest coś, ktoś, kto siedzi z tyłu głowy, po drugiej stronie oczu. Gdy jakiś pacjent się śmieje, echem drży mi o żebra jego śmiech. Gdy widzę intensywną zieleń, to wiem, że to coś jest zieloniaste i zawiera w sobie przynajmniej jeden jego atom. Trudno mi myśleć bezpośrednio, jeszcze trudniej pisać. Nie widziałem go już dziewięć dni i żadnych celnych słów nie powołam z otchłani za swoją marną duszę, aby chociaż otrzeć się o to, co mną targa. Tajfun. Śnieżyca i beznamiętny cień po fali uderzeniowej. Radioaktywny kontur na ścianie opustoszałego budynku. Królestwo za mojego Spongeboba.
Dalej znów to samo, pracuję nad czymś autobiograficznym, na razie spisuje wspomnienia z lekką dozą uczuć ze swojego życia. Przebrnąłem dwie wioski i początek dzieciństwa w moim mieście. Potem to pouzupełniam, upoetycznie, być może dodam też fikcyjny stelaż. W dodatku piszę ten dziennik, który się rozrasta i mam już pierwszy odwykowy wiersz. Jeszcze przerabiam Szamanizm Eliadego z ołówkiem w ręce; dla samej wiedzy, ale też planuję coś z tego wykorzystać literacko. Nawet robię krzyżówki, aby nie spędzać czasu biernie. Podsł#!$%@?ę historie, więc podzielę się jedną strasznie obleśną, ale równocześnie smutną i klasyczną w sytuacji, do której się odnosi.
Facet po czterdziestce. Kobieta po sześćdziesiątce. To zawsze są historie o kobietach i mężczyznach. Zawsze. Dlaczegoż by nie o kobietach i mężczyznach? Wszedłem na korytarz w trakcie rozmowy, słysząc właśnie o niej, bo jego wiek znałem. Sebastian od razu mnie zatrzymał, abym posłuchał. Nie oddam narracji, a i gestu by trzeba było. Stand-upowy styl. W każdym razie jakoś się zakumplowali. Ona go poczęstowała trunkiem za jakąś pomoc. On więc pomagał jej dalej. To był katalizator. Ona samotna, on spragniony. Aż któregoś dnia zaprosiła go na wódkę, ale musiał odmówić. Nie miał pieniędzy, szedł poszukać fuchy. Ona nakłaniała – nie bój nic, ja Ci dam, skocz po flacha. Skoczył, a ona, ja głupia, miały być dwie, to zawrócił. Napili się, rozrzewnili, poczuli krążenie spiritus non Santi w krwioobiegu i jakoś tak wyszło, że ona mu chciała dobrze zrobić. On był już nieźle ws
Lecerdian - Dziennik z detoksu. Część pierwsza.


Uprzedzam, że jak na wykopowe re...

źródło: comment_1651612642wE0UPUKItoUQ1X32Go4gAr.jpg

Pobierz
  • 3