Wpis z mikrobloga

ZAGINIĘCIE TRÓJKI DZIECI Z KIELC W 1956 ROKU.

Porwanie, wypadek czy morderstwo? Jak zaginięcie trójki dzieci z Kielc stało się przyczyną największych poszukiwań w dziejach PRL
Weryfikowano ponad 70 hipotez. Podejrzewano też rodziców, którzy mogli np. wysłać dzieci za granicę. Sprawdzano także krążące w Kielcach plotki o mordercach i porywaczach. Jedna z nich mówiła o mordzie rytualnym dokonanym przez Żydów, którzy z krwi chrześcijańskich dzieci mieli robić macę na szabas. Wojsko i milicja potraktowały sprawę śmiertelnie poważnie.
Był czwartek 19 lipca 1956 roku. Około godziny 11 Barbara Sieśkiewicz wyszła ze swojego kieleckiego mieszkania. Chciała wpaść na chwilę do koleżanki, która mieszkała w podmiejskim Baranówku (obecnie dzielnica Kielc). Zabrała ze sobą trójkę dzieci: dwoje własnych, czteroletnią Mirkę i ośmioletniego Marka, oraz jedenastoletniego syna sąsiadów Janusza Pacana. Gdy wszyscy dotarli do Baranówka, dzieci tylko na chwilę weszły do domu. Zjadły trochę świeżo zerwanych wiśni i wybiegły bawić się na podwórku.
Kobiety ich nie zatrzymywały. Pogoda była piękna, a dzieciaki doskonale znały okolicę, bo się tam urodziły i wychowywały (w pobliżu mieszkali ich dziadkowie). Po kilku minutach na moment do domu zajrzał Janusz. Zostawił okulary przeciwsłoneczne i powiedział, że się dobrze bawią.
Gdy pół godziny później Sieśkiewicz wyszła z domu, dzieci nie było w pobliżu. Pomyślała, że poszły do dziadków. Ale i tam ich nie zastała. Uznała, że pewnie same wróciły do miasta i bawią się na podwórku. Niestety, tam też ich nie było. Już zdenerwowana, postanowiła wrócić do przyjaciółki i raz jeszcze poszukać dzieci. Wybiegając z domu, zostawiła mężowi kartkę: „Przyjeżdżaj na Baranówek!”.
Po południu do poszukiwań prowadzonych już przez oboje rodziców przyłączyli się sąsiedzi. Gdy to nie dało skutku, późnym wieczorem zaginięcie zgłoszono w komisariacie MO. Gdy rankiem następnego dnia informacja dotarła do komendy wojewódzkiej, natychmiast zaalarmowano batalion Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Sprowadzono też kompanię psów tropiących. W akcji pomagało 150 robotników wysłanych przez dyrekcję zakładu, w którym pracował Sieśkiewicz.
Gdy kilkuset ludzi przeczesywało teren Baranówka i okolic, milicjanci z komendy wojewódzkiej rozpoczęli poszukiwania metodami operacyjnymi. Do pracy zabrała się też trzecia grupa, z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Jeden z przesłuchiwanych przez UB świadków, niejaki Chodzyński, zeznał, że widział granatowy samochód, w którym była trójka dzieci. Wersję o samochodzie potwierdziły dwie inne osoby, które zapamiętały, że w aucie siedziało dwóch mężczyzn: jeden – szatyn około czterdziestki, drugi nieco młodszy. Wtedy ubecy uznali, że dalsze przeszukiwanie terenu nie ma sensu, bo dzieci zostały uprowadzone. Akcję przerwano.
Już po kilku godzinach ustalono, że tego dnia granatowym samochodem przyjechał do Kielc obywatel grecki, Apostolitis. Odwiedził szwagra, Polaka, i w czasie, gdy zaginęły dzieci, wyjechał z miasta w kierunku Jędrzejowa. Następnego dnia Apostolitis dotarł do Cieszyna, gdzie czekali na niego mężczyzna oraz dwie kobiety (jak zeznali pogranicznicy, byli to Grecy zamieszkujący na stałe w Czechosłowacji) i razem z dziećmi przekroczyli granicę. Pogranicznicy zapamiętali dwóch chłopców i dziewczynkę.
Kielecka bezpieka zwróciła się o pomoc do czechosłowackiej tajnej policji StB (Státní Bezpečnost), by ta sprawdziła Greków. Informacje odebrane po kilku dniach zdawały się potwierdzać hipotezę o porwaniu. Ustalono, że dzieci przekraczające tamtego dnia granicę miały rzekomo przyjechać do Polski z Christiną Stambulitis, która nie potrafiła jednak wyjaśnić, po co je ze sobą zabrała. Jakby tego było mało, okazało się, że w jej rodzinie doszło już kiedyś do porwania dziecka, nie znano jednak szczegółów tego wydarzenia. Była za to informacja, że brat Apostolitisa prowadził w Hamburgu dom publiczny. Czechosłowacka bezpieka zawiadamiała także, że pod koniec lipca nieznane osoby przeszmuglowały do Austrii trójkę dzieci. Prawdopodobnie miały zostać przerzucone do Niemiec, gdzie mogły trafić do domu publicznego. Jednak mimo zatrzymania Apostolitisa StB nie udowodniła jego związku ze zniknięciem dzieci w Kielcach. Do Polski wysłano nawet jego auto, ale świadkowie nie byli pewni, czy to właśnie je widzieli.
9 sierpnia śledczy zdecydowali powrócić do pierwotnej hipotezy zaginięcia dzieci. Zarządzono ponowne poszukiwania w terenie. Zmobilizowano KBW, psy tropiące, straż pożarną i sąsiadów. W promieniu 20 kilometrów od miejsca zaginięcia sprawdzono zabudowania gospodarskie, piwnice, doły z wapnem, szamba, studzienki kanalizacyjne, rowy, spuszczano nawet wodę ze stawów hodowlanych. Na budowie domu rencisty, zaledwie 200 metrów od miejsca, z którego wyszły dzieci, przekopano cały teren na głębokość metra. Wszystko na nic.
Mimo to po kilku dniach rozpoczęto największą akcję poszukiwawczą w historii PRL. Wojsko i milicja ponownie przeszukiwały teren, tym razem niemal całego województwa. Do komendy wojewódzkiej wezwano komendantów z kilkudziesięciu powiatów. Zarządzono przepytanie wszystkich listonoszy, taksówkarzy, kierowców autobusów i ciężarówek, kolejarzy, robotników leśnych, a nawet kelnerów. O zaginionych dzieciach pisały gazety w całym kraju. Swoją sieć agenturalną uruchomił także Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Do akcji włączono nawet aktyw partyjny we wszystkich okolicznych zakładach pracy.
Równocześnie grupa dochodzeniowo-śledcza sprawdzała kolejne informacje zgłaszane przez świadków. Jedną z nich był numer rejestracyjny samochodu, w którym podobno widziano dzieci. Kiedy okazało się, że auto było własnością Rady Narodowej w Zgierzu, a w rzeczywistości jeździli nim funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, tropy samochodowe definitywnie zarzucono.
Ale i tak śledczy mieli mnóstwo pracy. Weryfikowano ponad 70 możliwych hipotez. Podejrzewano też rodziców, którzy mogli np. wysłać dzieci za granicę, a potem zgłosić ich zaginięcie, by uniknąć konsekwencji. Sprawdzano także krążące w Kielcach plotki o mordercach i porywaczach. Jedna z nich mówiła o mordzie rytualnym dokonanym przez Żydów, którzy z krwi chrześcijańskich dzieci mieli robić macę na szabas. Władze sprawę potraktowały śmiertelnie poważnie, bo w roku 1946, właśnie w Kielcach, po podobnym oskarżeniu tłum zlinczował 37 Żydów. Teraz obawiano się powtórzenia pogromu.
Wraz z rozgłosem z całej Polski zaczęły napływać anonimy informujące o podejrzanych osobach, które mogły być sprawcami porwania. W jednym z nich oskarżono mężczyznę mieszkającego obok domu, sprzed którego zniknęły dzieci. Przez kilka dni był nękany przez ubeków. W innym anonimie, wysłanym do redakcji „Gromady – Rolnika Polskiego”, napisano, że porwania dokonał niejaki Tadeusz z miejscowości Gorzelów i miał mu w tym pomagać jego krewny. Obaj już wiele razy mieli porywać dzieci i żądać okupu. Autorka listu uprzedzała, że są oni szczególnie niebezpieczni, mają b--ń i możliwość ucieczki za granicę,a „przebieg obławy powinien być szybki, ażeby nikt nie zorientował się, bo mogliby w ostatniej chwili dzieci te zamordować”. List podpisała: „LD L. p.L.p.o.w.P.”. Nawet dla ubeków zagadka okazała się prosta do rozszyfrowania. Autorką listu była Lidia Duet zamieszkała w Ludomach, poczta Ludomy, powiat Oborniki, województwo poznańskie. Dla pewności wykonano jednak analizę grafologiczną, która potwierdziła, że to właśnie ta kobieta napisała list. Podczas przesłuchania oświadczyła śledczym, że jest świadkiem Jehowy, a informacje zawarte w liście przekazał jej podczas widzenia sam Bóg.Setki podobnych doniesień skutecznie paraliżowało pracę kilkuset milicjantów i ubeków zaangażowanych w sprawę. Jednak każdy, nawet najbardziej nieprawdopodobny ślad sprawdzano. Bez skutku.
Sprawa ożyła na nowo pod koniec stycznia 1957 roku, gdy nieznani sprawcy porwali w Warszawie Bohdana Piaseckiego, syna Bolesława Piaseckiego, polityka, członka przedwojennej Falangi i założyciela stowarzyszenia PAX. Kilka dni później w centrum Krakowa, na ulicy Jagiellońskiej, doszło do kolejnego porwania. Wraz z wózkiem zniknął trzyletni Marek Ogonowski, pozostawiony przez matkę na krótko przed wejściem do zakładu fryzjerskiego. Po kilku godzinach w bramie na Floriańskiej milicja odnalazła pusty wózek. Gazety szybko połączyły porwania, donosząc o szajce. Na szczęście mały Marek odnalazł się cały i zdrowy po trzech dniach. Przyprowadziła go 16-letnia dziewczynka, twierdząc, że go znalazła (milicjanci byli pewni, że to ona ukradła dziecko).
Kilka dni później szef wydziału kryminalnego Komendy Głównej MO, pułkownik Stanisław Górnicki, uspokajał na łamach „Expressu Wieczornego”, że nie ma żadnej szajki kidnaperów. Co roku milicja wyjaśniała kilkanaście podobnych wypadków w całej Polsce. Wyjątkami, które wymienił Górnicki, było porwanie Bohdana Piaseckiego i zniknięcie dzieci w Kielcach. Zapewniał jednocześnie, że w obu sprawach prowadzone jest śledztwo.
20 lutego 1957 r. na placu budowy domu rencisty w Kielcach woźnica Tadeusz Staniec, który dowoził piach na budowę, po raz trzeci podjechał do wykopu, 200 metrów od miejsca, gdzie po raz ostatni widziano dzieci. Zjeżdżając na dno wykopu od strony wschodniej, zawsze miał problem z opanowaniem konia. Zwykle spokojne zwierzę wyrywało się i parskało. Tego dnia postanowił więc, że wjedzie z drugiej strony. Nadłoży kilka metrów, ale jeśli koń ma być spokojniejszy, to warto. Miał rację, koń spokojnie wjechał do wykopu. Woźnica postanowił jednak rozkopać skarpę, której zwierzę wyraźnie nie lubiło. Po chwili natknął się na jakąś przeszkodę. Gdy odgarnął piasek, zobaczył nóżkę dziecka.
Z przerażeniem rzucił łopatę i pobiegł wezwać kierownika. Gdy na budowę przyjechała milicyjna ekipa techników dochodzeniowych, w rozkopanej skarpie znaleziono ciała trójki zaginionych dzieci. Przewieziono je do kieleckiego szpitala, gdzie sprowadzeni z Krakowa specjaliści medycyny sądowej przeprowadzili sekcję zwłok. Nie mieli wątpliwości, że śmierć nastąpiła na skutek nieszczęśliwego wypadku. W żołądkach dzieci znaleziono wiśnie, które jadły chwilę przed wyjściem z domu. Drogi oddechowe pełne były piasku.
Śledczy odtworzyli prawdopodobny przebieg wydarzeń. Po wyjściu z domu dzieci bawiły się w wyrobisku, w zagłębieniu przy wschodniej ścianie. Skarpa zawaliła się, grzebiąc je żywcem pod tonami piasku. Nie miały najmniejszych szans na wydostanie się z pułapki. Udusiły się w ciągu kilku minut. Podczas przekopywania tego miejsca nie natrafiono na nie, bo milicjanci szukali tylko do głębokości metra, a one były niemal dwa razy głębiej. Mimo to prasa zarzuciła śledczym nieudolność w prowadzeniu poszukiwań.
Niemal dwa lata później w piwnicy budynku przy alei Świerczewskiego (obecnie Solidarności) w Warszawie odnaleziono ciało Bohdana Piaseckiego. Sekcja zwłok wykazała, że został zamordowany już w dniu porwania. Sprawców nie udało się ustalić do dziś.

#kielce #swietokrzyskie #ciekaweciekawe #kryminalne
  • 11
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Jedna z nich mówiła o mordzie rytualnym dokonanym przez Żydów, którzy z krwi chrześcijańskich dzieci mieli robić macę na szabas.


@Kodak: widze w Kielcach bardzo podatni są na te historyjki, 10 lat wcześniej w ten sposób doszło do pogromu
  • Odpowiedz