Wpis z mikrobloga

W ścisłym związku z tym, że nikt się tego nie domaga i nikt o to nie prosi, przesyłam chyba najgenialszy fragment prozy, jaki przeczytałem w życiu. Czlowiek prawie przestal byc agnostykiem. Prawie ;)

Rozdział szósty *Idioty* Dostojewskiego

#literatura #dostojewski #sztuka #humanizm #chrzescijanstwo #katolicyzm

(...) ... tam były same dzieci i ja przez cały czas byłem z dziećmi, z samymi dziećmi. Były to dzieci z tej wsi, cała gromada, która uczyła się w szkole. Ja ich właściwie nie uczyłem; o nie, był tam od tego nauczyciel, Jules Thibault; uczyłem je też, co prawda, ale raczej po prostu przebywałem z nimi, i zeszły mi tak całe cztery lata. I nic więcej nie było mi potrzeba. Mówiłem im wszystko, nic przed nimi nie ukrywałem. Ich rodzice i krewni — wszyscy się na mnie pogniewali, gdyż dzieci w końcu nie mogły się beze mnie obejść i wciąż cisnęły się do mnie, a nauczyciel stał się w końcu moim największym wrogiem. Dużo sobie tam narobiłem wrogów, i to wszystko z powodu dzieci.
Nawet Schneider czynił mi wyrzuty. I czego oni się tak bali ? Dziecku można wszystko mówić, wszystko; uderzało mię zawsze to, jak dorośli mało znają dzieci, nawet ojcowie i matki swoje własne dzieci. Przed dziećmi nic nie trzeba ukrywać, dlatego że są małe i że za wcześnie, aby wiedziały. Cóż to za żałosny i nieszczęśliwy pomysł! I jak dobrze same dzieci dostrzegają, że ojcowie uważają je za nazbyt małe i nic nie rozumiejące, a tymczasem one wszystko rozumieją. Dorośli nie wiedzą, że dziecko nawet w najtrudniejszej sprawie może udzielić bardzo ważnej rady. O Boże! kiedy na człowieka patrzy taka milutka ptaszyna, szczęśliwa i ufna, powinno być mu wstyd ją oszukać ! Nazywamy dzieci ptaszkami, gdyż nie ma na świecie nic milszego od ptasząt. Zresztą wszyscy we wsi pogniewali się na mnie najwięcej z jednego powodu... a Thibault po prostu zazdrościł; z początku wciąż kręcił głową i dziwił się, że dzieci przy mnie

wszystko rozumieją, a przy nim prawie nic; potem zaczął się ze mnie wyśmiewać, kiedy mu powiedziałem, że my obaj niczego ich nie nauczymy, tylko one jeszcze nas nauczą. I jak on mógł mi zazdrościć i obmawiać mię, kiedy sam ciągle przestawał z dziećmi ! Dzieci wpływają uzdrawiająco na duszę... W zakładzie Schneidera był pewien chory, pewien bardzo nieszczęśliwy człowiek. Było to tak straszne nieszczęście, że chyba nie może być nic równie strasznego. Miał się leczyć na pomieszanie zmysłów; według mnie jednak nie był to wariat, tylko człowiek straszliwie cierpiący — na tym polegała jego choroba. I żeby panie wiedziały, czym dla niego w końcu były nasze dzieci!... Ale o tym chorym lepiej później paniom opowiem; teraz opowiem, jak się to wszystko zaczęło. Dzieci mię z początku nie lubiły. Byłem taki duży, wyglądałem zawsze niedźwiedziowato; wiem też, że jestem brzydki... wreszcie i to, że byłem cudzoziemcem. Dzieci z początku śmiały się ze mnie, a potem zaczęły we mnie rzucać kamieniami, kiedy podpatrzyły, że pocałowałem Marię. A ja pocałowałem ją tylko jeden jedyny raz... Nie, proszę się nie śmiać — szybko powstrzymał książę uśmiechy swoich słuchaczek — tu nie było mowy o miłości. Gdyby panie wiedziały, jakie to było nieszczęśliwe stworzenie, toby i paniom zrobiło się jej żal, tak jak mnie. Pochodziła z naszej wsi. Jej matka była sędziwą staruszką i w ich malutkim, całkiem rozpadającym się domku o dwóch oknach, jedno było za zgodą wiejskiej władzy odgrodzone; w tym okienku pozwolono jej handlować sznurkami, nićmi, tytoniem, mydiem, za najnędzniejsze grosze; z tego się utrzymywała. Była chora, nogi jej ciągle puchły, tak że musiała siedzieć na miejscu. Maria ' była jej córką, dwudziestoletnią słabą i chudą dziewczyną, od dawna chorą na suchoty; chodziła jednak bez przerwy po domach, wynajmując się do ciężkiej pracy na dniówki — myła podłogi, prała bieliznę, zamiatała podwórka, oporządzała bydło. Pewien przejezdny francuski komiwojażer uwiódł ją i zabrał ze sobą, ale po tygodniu

rzucił samą na drodze i po kryjomu wyjechał. Przyszła do domu, przekradając się, cała uwalana, w łachmanach, w zdartych trzewikach; szła na piechotę przez cały tydzień, nocowała w polu i bardzo się przeziębiła; nogi miała pokryte ranami, ręce popuchnięte i popękane. Zresztą i przedtem nie odznaczała się urodą; oczy jej tylko były zawsze łagodne, dobre, niewinne. I strasznie mało mówiła. Pewnego razu, dawniej jeszcze, zaczęła nagle śpiewać podczas pracy i pamiętam, że wszyscy zdziwili się i wybuchnęli śmiechem: "Maria śpiewa! Co? Maria śpiewa!" Dziewczyna okropnie się zawstydziła i już potem zamilkła na dobre. Wtedy jeszcze odnoszono się do niej życzliwie, ale kiedy wróciła chora, goniąc resztkami sił, nikt już dla niej nie miał żadnego współczucia! Jacyż okrutni są ludzie w takich wypadkach! Jakież to jest dla nich trudne do wyrozumienia! Matka pierwsza przyjęła ją ze złością i ze wzgardą: "Zniesławiłaś mnie!" Pierwsza też wydała ją na pohańbienie: gdy się we wsi dowiedziano, że Maria wróciła, wszyscy pobiegli ją oglądać, prawie cała wieś zleciała się przed chatę staruszki — starcy, dzieci, kobiety, dziewczęta — wszyscy; każdy się śpieszył, by nasycić swoją ciekawość. Maria leżała na podłodze u nóg staruszki, głodna, obdarta i płakała. Kiedy nadbiegli ludzie, przykryła się swoimi rozpuszczonymi włosami i tak leżała dalej twarzą do ziemi. Wszyscy dokoła patrzyli na nią jak na gadzinę; starzy potępiali ją na głos i wymyślali jej, młodzi nawet się śmieli, kobiety złorzeczyły jej, urągały, spoglądały z takim obrzydzeniem, jak na jakiegoś pająka. Matka na to wszystko pozwoliła, sama przy tym siedziała, kiwała głową i przytakiwała. Matka była już wtedy bardzo chora i prawie umierająca; rzeczywiście potem umarła; wiedziała, że umiera, a jednak do samej śmierci nawet nie pomyślała, żeby się pogodzić z córką, nawet z nią nie chciała rozmawiać, wypędzała spać do sieni, prawie nic jeść nie dawała. Musiała często moczyć swoie chore nogi w ciepłej wodzie; Maria codziennie myła jej nogi i chodziła koło niej;

a ona przyjmowała wszystkie usługi córki w milczeniu i nawet jej nie rzekła ani jednego dobrego słowa. Maria wszystko znosiła, a ja potem, kiedy się z nią poznałem, zauważyłem, że ona z tym wszystkim godzi się i sama uważa się za jakieś najostatniejsze stworzenie. Kiedy staruszka na dobre już się położyła, przyszły ją doglądać kolejno, wedle zwyczaju, wiejskie baby. Marii przestano wtedy dawać cośkolwiek do jedzenia; a we wsi wszyscy ją przepędzali i nawet nikt nie chciał jej wziąć do roboty tak jak przedtem. Wszyscy jakby na nią pluli, a mężczyźni przestali ją uważać za kobietę i wciąż mówili jej różne sprośności. Czasem, bardzo rzadko, kiedy pijacy w niedzielę dobrze sobie podpili, rzucali jej dla żartu parę groszy, ot tak, wprost na ziemię; Maria podnosiła je w milczeniu. Już wtedy zaczęła kaszleć i pluć krwią. W końcu jej łachmany zdarły się do reszty, tak że wstyd było pokazywać się we wsi; boso zaś chodziła od samego powrotu. Wówczas właśnie dzieci całą gromadą — a było ich ze czterdzieścioro, tych, co chodziły do szkoły — zaczęły się z nią drażnić, nawet obrzucały ją błotem. Prosiła pastucha, żeby jej pozwolił paść krowy, ale pastuch ją przepędził. Wtedy zaczęła sama, bez pytania, wychodzić za bydłem z domu na cały dzień. Ponieważ przynosiła pastuchowi dużo pożytku i on to zauważył, więc już jej nie przepędzał i czasem nawet dawał jej resztki ze swego obiadu, kawałek sera czy chleba. Uważał to za wielkie miłosierdzie ze swojej strony. Kiedy zaś matka umarła, pastor nie powstydził się zniesławić Marii publicznie w kościele. Maria stała przy trumnie, tak jak była, w swoich łachmanach, i płakała. Zeszło się dużo ludzi, aby popatrzeć, jak ona będzie płakała i jak będzie szła za trumną; wtedy pastor — był to jeszcze młody człowiek, ambitny, pragnął stać się wielkim kaznodzieją — zwrócił się do wszystkich i wskazał na Marię. "Oto kto był powodem śmierci tej czcigodnej kobiety" (a nieprawda, ponieważ była chora już od dwóch lat), "oto stoi przed wami i nie śmie oczu

podnieść, albowiem tknął ją palec Boży; jest bosa i w łachmanach — przykład dla tych, którzy tracą cnotę! Co to za jedna? To jej córka!" — i tak dalej w tym guście. No i proszę sobie wyobrazić, że ta podłość prawie wszystkim się spodobała, ale... zdarzyła się wtedy dziwna historia; wtrąciły się dzieci, gdyż wtedy wszystkie były już po mojej stronie i zaczęły lubić Marię. A doszło do tego w następujący sposób. Chciałem coś zrobić dla Marii; trzeba jej było koniecznie dać pieniędzy, nie miałem tam jednak nigdy ani grosza. Miałem natomiast małą brylantową szpilkę i sprzedałem ją jednemu przekupniowi, który jeździł po wsiach i handlował starą odzieżą. Dał mi osiem franków, chociaż szpilka na pewno warta była ze czterdzieści. Długo starałem się spotkać Marię samą; w końcu spotkaliśmy się za wsią przy płocie, na bocznej ścieżynce prowadzącej na górę, za drzewem. Zaraz jej dałem osiem franków i powiedziałem, żeby nimi oszczędnie gospodarowała, bo więcej już mieć nie będę; potem ucałowałem ją i powiedziałem, żeby nie myślała, iż mam jakieś złe zamiary, a całuję ją nie z miłości, ale dlatego, że mi jej bardzo żal i że od samego początku wcale jej nie uważałem za winną, tylko za nieszczęśliwą. Miałem wielką ochotę i pocieszyć ją, i zarazem przekonać, że nie powinna tak siebie przed wszystkimi poniżać, ale ona tego, zdaje się, nie zrozumiała. Od razu to zauważyłem, chociaż prawie cały czas milczała i stała ze spuszczonymi oczyma, okropnie zawstydzona. Kiedy skończyłem mówić, pocałowała mnie w rękę, a ja natychmiast wziąłem jej rękę i chciałem również pocałować, jednak czym prędzej ją wyrwała. I wtedy nagle podpatrzyły nas dzieci, całą gromadą; dowiedziałem się potem, że od dawna już mnie śledziły. Zaczęły gwizdać, klaskać w dłonie i śmiać się, a Maria uciekła. Chciałem do nich przemówić, ale one zaczęły we mnie rzucać kamieniami. Tego samego dnia dowiedzieli się wszyscy, cała wieś; wszystko znów skrupiło się na Marii: ludzie jeszcze bardziej ją znienawidzili. Słyszałem nawet, że miano ją

skazać na jakąś karę, ale dzięki Bogu jakoś to przeszło; natomiast dzieci nie dawały jej przejść spokojnie, drażniły się z nią jeszcze okrutniej, rzucały w nią błotem; gonią ją nieraz, ona ucieka, swoimi słabymi płucami tchu nie może złapać, one pędzą za nią, krzyczą, wymyślają. Raz nawet chciałem bić się z nimi. Potem zacząłem do nich mówić, mówiłem codziennie, kiedy tylko mogłem. Czasami zatrzymywały się i słuchały, chociaż wciąż jeszcze złorzeczyły. Opowiedziałem im, jaka Maria jest nieszczęśliwa; wkrótce przestały wymyślać i odchodziły w milczeniu. Powoli, pomału zaczęliśmy rozmawiać, nic przed nimi nie ukrywałem; wszystko im opowiedziałem. Słuchały z wielką ciekawością i niebawem zaczęły się litować nad Marią. Niektóre z nich, spotykając Marię, grzecznie ją witały: jest tam zwyczaj przy spotkaniu — czy to z osobą znajomą, czy z nieznajomą — kłaniać się i mówić "dzień dobry". Wyobrażam sobie, jak się Maria dziwiła. Pewnego razu dwie dziewczynki dostały coś do zjedzenia i zaniosły jej, oddały, przyszły i powiedziały mi o tym. Mówiły, że Maria się rozpłakała i że one teraz bardzo ją lubią. Po pewnym czasie wszystkie dzieci ją polubiły, a jednocześnie i mnie nagle polubiły. Często przychodziły do mnie i wciąż prosiły, żebym im opowiadał; zdaje mi się, że dobrze opowiadałem, gdyż chętnie mię słuchały. Później uczyłem się sam i czytałem wszystko jedynie po to, żeby im opowiadać, i przez całe trzy-lata im opowiadałem. Kiedy potem wszyscy mię oskarżali — Schneider też — że z dziećmi rozmawiam jak z dorosłymi i nic przed nimi nie ukrywam, odpowiedziałem, że to wstyd dzieciom kłamać, że one i tak wszystko wiedzą, chociażby się nie wiem jak przed nimi ukrywało, i dowiedzą się z pewnością w formie obrzydliwej, a ja im to powiem oględnie. Niech tylko każdy sobie przypomni, jak sam był dzieckiem. Nie przyznali mi racji... Pocałowałem Marię jeszcze na dwa tygodnie przed śmiercią jej matki; kiedy zaś pastor wygłaszał kazanie, wszystkie dzieci były już po mojej stronie. Od razu im

powiedziałem i wytłumaczyłem postępowanie pastora; wszystkie się na niego rozgniewały, a niektóre tak dalece, że mu powybijały kamieniami szyby w oknach. Uspokoiłem je, bo to już było brzydkie, ale we wsi od razu wszyscy się dowiedzieli i oskarżyli mię, że psuję dzieci. Później dowiedzieli się też, że dzieci lubią Marię, i okropnie się wystraszyli; ale Maria już była szczęśliwa. Zabronili nawet dzieciom, by się z nią widywały, ale one biegały do niej cichaczem do stada, daleko, prawie pół wiorsty za wieś; nosiły jej podarunki, a niektóre przybiegały tylko po to, żeby ją uściskać, pocałować, powiedzieć: je vous aime, Marie! [Kocham ci, Mario!] — i potem czym prędzej biec z powrotem. Maria o mało nie dostała pomieszania zmysłów wobec takiego niespodziewanego szczęścia; nawet nigdy o tym nie marzyła; wstydziła się i była uradowana; a co najważniejsze, dzieci, zwłaszcza dziewczynki, lubiły do niej biegać po to, aby jej powiedzieć, że ja ją kocham i bardzo im dużo o niej mówię. Powiedziały jej, że to ja sam we wszystko je wtajemniczyłem i że one teraz ją bardzo lubią i współczują jej, i zawsze takie dla niej będą. Potem przybiegały do mnie i z takimi radosnymi, zaaferowanymi buziami komunikowały, że dopiero co widziały Marię i że Maria przesyła mi ukłony. Wieczorem chodziłem do wodospadu; było tam jedno miejsce zupełnie niewidoczne od strony wsi; dokoła rosły topole; tutaj właśnie dzieci zbiegały się do mnie niemal co wieczór, niektóre nawet po kryjomu. Zdaje mi się, że dla nich wielką radością była moja miłość do Marii, i w tej jednej rzeczy, za cały czas mojego tam pobytu, oszukałem je. Nie wyprowadziłem ich z błędu, że wcale nie kocham Marii, czyli nie jestem w niej zakochany, że mi jej tylko bardzo żal; widziałem ze wszystkiego, że one wolały, żeby było tak, jak same sobie uroiły i ułożyły między sobą; toteż milczałem i udawałem, że odgadły moją tajemnicę. I tak były delikatne i czułe te małe serduszka: między innymi wydało się im niemożliwe, żeby ich poczciwy Leon tak kochał Marię, a ona była tak źle

ubrana i bez trzewików. Proszę sobie wyobrazić, wystarały się dla niej o trzewiki, pończochy i bieliznę, a nawet jakąś suknię; jak tego dokonały — nie mogę pojąć; działały całą gromadą. Kiedy je wypytywałem, śmiały się tylko wesoło, a dziewczynki klaskały w rączki i całowały mnie. Czasami chodziłem też ukradkiem widywać się z Marią. Była już coraz bardziej chora i ledwo chodziła; w końcu przestała zupełnie służyć u pastucha, ale zawsze co rano wychodziła z bydłem. Siadała z boku; tam pod jedną stromą, prawie prostopadłą skałą był występ; siadała na kamieniu w kącie zasłoniętym od wszystkich i spoczywała tak bez ruchu cały dzień, od rana aż do chwili, kiedy stado odchodziło. Była już taka słaba wskutek suchot, że przeważnie siedziała z zamkniętymi oczyma, oparłszy głowę o skałę, i drzemała, ciężko oddychając; twarz jej wychudła jak u kościotrupa, pot występował na czole i na skroniach. Tak ją zawsze zastawałem. Przychodziłem na chwilę; również nie chciałem, żeby mię widziano. Gdy tylko się ukazywałem, Maria w tej chwili ocykala się, otwierała oczy i rzucała się całować moje ręce. Nie broniłem się już przed tym, bo dla niej było to szczęściem; przez cały czas, kiedy siedziałem, drżała i płakała; co prawda, kilka razy zaczynała nawet coś mówić, trudno ją było jednak zrozumieć. Zachowywała się jak szalona, wpadała bądź w zachwyt, bądź też w okropne zdenerwowanie. Czasami przychodziły ze mną dzieci. Stawały wtedy zazwyczaj w pobliżu i pilnowały nas przed czymś czy przed kimś, i to sprawiało im niezwykłą przyjemność. Kiedyśmy odchodzili, Maria znów zostawała sama i siedziała tak jak przedtem, bez ruchu, z zamkniętymi oczyma i z głową opartą o skałę; może śniła o czymś. Pewnego razu z rana już nie mogła wyjść do stada i została u siebie, w swoim pustym domu. Dzieci natychmiast się o tym dowiedziały i prawie wszystkie odwiedziły ją tego dnia; leżała sama samiuteńka. Przez dwa dni opiekowały się nią tylko dzieci, zabiegając do niej kolejno, ale potem, kiedy po wsi rozeszła się wieść, że Maria rzeczywiście umiera,

zaczęły się do niej schodzić stare baby; siedziały i dyżurowały. We wsi, zdaje się, zaczęto się litować nad Marią; przynajmniej nie powstrzymywano dzieci i nie krzyczano na nie tak jak przedtem. Maria wciąż była pogrążona w półśnie; sen miała niespokojny: okropnie kaszlała. Staruchy odpędzały dzieci, ale one przybiegały do okna, czasem tylko na jedną chwilę, żeby powiedzieć: Bonjour, notre bonne Marie [Dzień dobry, nasza dobra Mario]. A ona, gdy tylko je zobaczyła albo usłyszała, od razu się ożywiała i, nie zwracając uwagi na baby, usiłowała podnieść się na łokciu, kiwała im głową, dziękowała. Dzieci po dawnemu przynosiły jej podarunki, ale prawie nic nie jadła. Ręczę paniom, że dzięki tym małym serduszkom umarła szczęśliwa. Dzięki nim zapomniała o swojej strasznej nędzy, jak gdyby one udzieliły jej przebaczenia, ponieważ do samego końca uważała się za wielką zbrodniarkę. Dzieci jak ptaszki uderzały skrzydełkami w jej okna i krzyczały co rano: Nous t'aimons, Marie [Kochamy cię, Mario]. Wkrótce umarła. Myślałem, że pozy je o wiele dłużej. W przeddzień jej śmierci zaszedłem do niej o zachodzie słońca; zdaje się, że mnie poznała; po raz ostatni uścisnąłem jej rękę; jakże chuda była ta ręka! A tu nagle rano przychodzą do mnie ludzie i mówią, że Maria umarła. Wtedy już dzieci nie można było utrzymać: przystroiły całą jej trumnę kwiatami i włożyły jej wianek na głowę. Pastor w kościele już nie pomstował na zmarłą, a na pogrzebie było bardzo mało osób, tak tylko, z ciekawości przyszli niektórzy; kiedy jednak trzeba było nieść trumnę, dzieci rzuciły się wszystkie razem, żeby ją nieść. Ponieważ same nie mogły udźwignąć, więc pomagały, wszystkie biegły za trumną i wszystkie płakały. Od tego czasu mogiłka Marii stała się przedmiotem nieustannej troski dzieci: rokrocznie zdobią ją kwiatami, zasadziły dokoła niej róże. Ale od dnia pogrzebu zaczęła się też nagonka całej wsi na mnie z powodu dzieci. Głównymi podżegaczami byli pastor i nauczyciel. Dzieciom stanowczo zabroniono nawet widywać

się ze mną, a Schneider podjął się tego dopilnować. Widywaliśmy się jednak i porozumiewaliśmy się na migi. Dzieci przysyłały mi maleńkie kartki. Później to wszystko jakoś się ułożyło, ale wtedy było bardzo dobrze: nawet się jeszcze bardziej zbliżyłem z dziećmi wskutek tej nagonki. W ostatnim roku prawie się pogodziłem z nauczycielem i z pastorem. Ale Schneider długo się rozwodził i spierał ze mną o mój szkodliwy "system" postępowania z dziećmi. Jaki tam znów mój system! W końcu Schneider wyrzekł pewną bardzo dziwną myśl — było to już przed samym moim odjazdem — powiedział mi, że się całkiem przekonał, iż jestem kompletnym dzieckiem, to znaczy dzieckiem, i nic więcej, że tylko ze wzrostu i z twarzy wyglądam na dorosłego, ale mój poziom umysłowy, dusza, charakter, a może nawet i rozum, nie pozwalają mnie zaliczyć do ludzi dorosłych i takim pozostanę, chociażbym nawet żył sześćdziesiąt lat. Ogromnie się uśmiałem: oczywista, że nie miał racji, bo jakież tam ze mnie dziecko! Ale to prawda, że istotnie z dorosłymi, z dużymi ludźmi przestawać nie lubię — dawno to już zauważyłem — nie lubię, bo nie umiem. Żeby nie wiem jak rozmawiali ze mną, żeby nie wiem jak byli dla mnie dobrzy, zawsze mi z nimi czemuś dziwnie ciężko i jestem strasznie rad, gdy mogę jak najprędzej uciec do moich towarzyszy, a towarzyszami moimi zawsze były dzieci, ale nie dlatego, że ja sam byłem dzieckiem, tylko dlatego, że mnie po prostu ciągnęło do dzieci. Kiedy jeszcze z samego początku mojego pobytu na wsi — wtedy właśnie, kiedy chodziłem w góry sam, by się oddawać smutnym rozmyślaniom — włócząc się samotnie, spotykałem niekiedy, zwłaszcza w południe hałaśliwą gromadę dzieci, dopiero co wypuszczonych ze szkoły, biegnących ze swoimi woreczkami i tabliczkami, z krzykiem i śmiechem, w podskokach, to cała dusza moja zaczynała nagle rwać się ku nim. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem doznawać silnych i radosnych