Wpis z mikrobloga

Jakie było najchętniej kupowane warzywo w osiedlowych sklepikach w latach 90?

Groch do strzelania.

I autentycznie - wchodziło się do sklepu i prosiło się ekspedientkę i mówiło „Dzieeeeń dobryyy, jest groch do strzelania?”.

Był niezbędny jako amunicja do jednej z najbardziej morderczych zabawek – czyli grochownicy (zwanej też pukawką lub grochomatem).

A była to broń zaiste straszna. Była to broń tak straszna, że nie dorównywał jej nawet legendarny PATYK ZANURZONY W KUPIE.

A każdy wie, że patyk z kupą to był najgroźniejszy oręż wszech czasów (groźniejszy nawet niż kosiarka z Predatora).

Grochownica powstawała dzięki najlepszej i najczęściej stosowanej metodzie chałupniczego wytwarzania podwórkowej broni „zrób to sam”.

Podstawowa wersja składała się z kawałka przyciętej butelki pet, gumki recepturki lub taśmy i obciętego balonu. Pociski, jak nazwa wskazuje, stanowił najczęściej groch.

Oczywiście, niczym potwory w Heroes 3, broń podlegała ciągłym upgrade’om. Wymienialiśmy się doświadczeniami dotyczącymi materiału miotającego oraz rodzaju pocisków.

Czym strzelaliśmy oprócz grochu?

Doskonale sprawdzały się mirabelki, jarzębina i aronia… którą obrywały białe samochody na parkingach.
Jako amunicja często stosowana była jeszcze śnieguliczka. Z nazwy pewnie nie kojarzycie, ale z wyglądu na pewno - to te białe kulki, które rosły na żywopłocie i strzelały pod butami.

Lata 90 oznaczały mocną terytorialność rewirów, więc ostrzał środków lokomocji nie był prowadzony w pobliżu miejsca zamieszkania (by nie zobaczył nas ktoś kto mógł zadenuncjować o naszych strzeleckich ciągotach rodzicom). W tym celu trzeba było zwiedzić sąsiednie podwórka, co wiązało się z przyjemnym dreszczykiem zagranicznej eskapady i ryzkiem dostania w czambuł od ekipy, która rządziła tamtym rejonem.

Wyjątek od tej zasady stanowiły jakieś ewentualnie scysje z sąsiadami (zwłaszcza jednym takim dziadem, którego nazywaliśmy Puchacz. Dziadyga 24 h / 7 dni w tygodniu filował w oknie i jojczył na wszystko: siedzenie na trzepaku, grę w piłkę o ścianę bloku, słuchanie Liroya z kaseciaka na ławce – zemściliśmy się na nim okrutnie, kiedyś Wam opowiem).

Gdy któryś z marudnych zgredów nam podpadł, kara była okrutna i wymierzona błyskawicznie (jak mawiał Ferdek Kiepski – spotykała go KARA MUSTAFA)– i oprócz samochodów, obrywały szyby w oknach i rozwieszone na balkonie pranie – w takim wypadku ostrzał był prowadzony z jarzębiny, czarnych porzeczek lub (jeszcze lepiej) aronii, bo zostawiały wyraźne plamy.

Czasem przy ulepszeniach do miotania służyła dętka lub... prezerwatywy. Zawsze jednak ciężko było znaleźć ochotnika, który, by w kiosku o nie poprosił.

Mistrzem ulepszeń grochownicy w naszej ekipie był Mały (wynikało z to faktu, że broń służyła mu do zemsty na facetce z muzyki, której szczerze nienawidził – to też jest dobra historia do opowiedzenia).

W drodze procesu testowo-produkcyjnego nasz podwórkowy Dexter stworzył najpotężniejszy model grochownicy w całym wszechświecie, o sile miotającej równej kopnięciu Chucka Norrisa z półobrotu.

Składał się on z kawałka rurki PCV (lekko naciętej dookoła), naciągu z dętki rowerowej, a amunicją były kulki łożyskowe (bardzo cenne i rzadkie, więc po każdym strzale długie minuty spędzaliśmy, by je odzyskać – co czasem skutkowało rozciętą na kawałku szkła ręką, gdy wygrzebywaliśmy je z pomiędzy resztek zniszczonych celów).

Jak Gruby to naciągnął, to mieliśmy wrażenie, że wystrzelony pocisk mógł urwać nogę. Słoniowi.

Początkowo laboratorium Małego stanowiło mieszkanie, ale po próbnych strzelaniach i rozwaleniu w drobny mak kryształu stojącego w przedpokoju (kojarzycie, to ten kryształ, który wszyscy mieli) i zrzuceniu paprotki (ją też wszyscy mieli), matka nie doceniła wynalazczych starań swego pierworodnego i wywaliła go z eksperymentami na dwór.

I tak Mały miał szansę zostać polskim Elonem Muskiem, ale brutalnie i przedwcześnie przerwana kariera innowatora spowodowała, że poszedł w trudną i znojną ścieżkę polskiej, drobnej przedsiębiorczości.

A po co ulepszaliśmy naszą grochownicę?

Pytanie dość naiwne. A po co Mallory wspiął się na Mount Everst? Bo mógł.

Dzięki temu mogliśmy strzelać dalej, celniej i wyżej. Wierzcie lub nie, ale zręcznie wystrzelony pocisk z mirabelki dolatywał nawet do wysokości 8 lub 9 piętra bloku.

Broń ulepszana była, by rozgrywać wewnętrzne konkursy (dotyczące szybkości lub celności).

Dziurawiliśmy co tylko się dało przedziurawić – puszki, kartonowe opakowania po sokach, szklane butelki, słoiki (Siurek nawet kiedyś dostał #!$%@? od matki, bo nagle okazało się, że u nich w piwnicy zniknęły wszystkie słoiki chomikowane na jesień w celu zrobienia przetworów, kiszenia ogórków, etc.

Magiczną sprawką teleportowały się na poligon na hałdy i zamieniły się w miliardy potłuczonych kawałeczków. Potem, w ramach bardzo dydaktycznej pokuty, Siurek szperał w śmietnikach, żeby stracone szklane skarby oddać matce przed pierwszym wielkim, październikowym kiszeniem kapusty).

Największą frajdę sprawiało nam, jak ktoś na śmietnik wystawił wymieniane okna. Ustawialiśmy je w wtedy w rzędzie i napawaliśmy dźwiękiem i wyglądem tłuczonych jednym strzałem kolejnych warstw szkła.

Prawdziwy jednak dreszcz podniecenia budziło strzelanie do żywych istot. Najczęściej obiektem polowań padało ptactwo (jako, że każdy miał zwierzaka w domu, to do psów i kotów nie strzelaliśmy), albo ludzie.

Nie jestem z tego faktu specjalnie dumny, ale cóż, takie były czasy i nie ma co tego wygładzać. Tak było, jak to mawiał znany biskup Alojzy Urbanek.

Polowaliśmy albo między blokami, albo w przyhałdowych lasach i zagajnikach.

Najczęściej łupem padały wróble, gołębie. Czasem żaby. Plus taki, że strzelaliśmy do nich z grochu (a nie groźniejszego typu amunicji jak wspomniane łożyskowe kulki czy ucięte kawałki drutu).

A to dzięki dzięki biologicznemu zacięciu Małego. Trzeźwo argumentował, że jak przetrzebimy habitat, to szybko braknie nam celów do ataku.

A tak z grochu mogliśmy tego samego gołębia trafić nawet kilka razy i specjalna krzywda mu się nie stanie. Brzmiało to logicznie, a same ptaki rzadko dało się coś trafić.

Największą jednak frajdę, sprawiało, gdy dziurawiliśmy siebie nawzajem. I o ile z perspektywy czasu ptaków mi było żal, to w przypadku przedstawicieli naszego gatunku, nie umiem się doszukać choćby najdrobniejszych wyrzutów sumienia.

Ulepszenia grochownicy pomagały nam zyskać przewagę w bezwzględnych bitwach, toczonych we własnej ekipie lub wojując na w podziale na klasy / podwórka.

Te bitwy bywały #!$%@? zażarte,czasem w roli amunicji, występowały kamienie, które bzykały w powietrzu niczym ogień niemieckich kemów na plażach Normandii. Aż dziw bierze, że nikt z nas wtedy nie stracił oka.

Skutki były różne – raz wygrywaliśmy, raz rejterowaliśmy w popłochu, ale powiem Wam, że takich emocji, przeżyć (zwłaszcza jak w naszej bazie lizaliśmy rany i zapijaliśmy porażkę oranżadą z butelki) takiego braterstwa krwi z kumplami nigdy później nie dane już było mi przeżyć.

trochę #pasta #wspomnienia #dziecinstwo #lata90 #przygodypatyka
MagiczneLata90 - Jakie było najchętniej kupowane warzywo w osiedlowych sklepikach w l...

źródło: comment_1605629451dE9jpM5w7YTatJIg87FfkI.jpg

Pobierz
  • 1
  • Odpowiedz