Wpis z mikrobloga

#anime #bajeksto
100/100

Maison Ikkoku (1986), TV, 8-cour
studio Deen

Omawiana dziś produkcja to pod wieloma względami absolutne naj-; najlepszy serial drugiej połowy lat 80-tych, najlepsza adaptacja najlepszego dzieła p. Rumiko Takahashi, najlepsza komedia romantyczna w pełnoletnim składzie, najładniejszy seans swoich czasów… Absolutne wyżyny minionej epoki, ukazujące wszem i wobec, że da się uczynić nawet po bajkowemu niezręczny romans rzeczą interesującą młodych i starych, kobiety i mężczyzn, absolutny bestseller i telewizyjny hit. Nie śmiem udawać, że Maison Ikkoku nie znajduje się niedaleko od mojego osobistego podium anime wszech czasów, stąd wybór serialu na zakończenie #bajeksto. Kochani Czytelnicy, pora Wam ukochać to wyborne dzieło.

Obserwujemy losy ulokowanego w podtokijskim fikcyjnym miasteczku Tokeizaka domu Ikkoku, wynajmowanej na pokoje staroświeckiej pensji o bodaj jednej, jedynej zalecie – niewygórowanej cenie za czynsz, którą wieczni lokatorzy domu i tak rzadko kiedy płacą z racji braku na obiekcie gospodarza. No, do czasu – gospodynią zostaje młoda Kyoko Otonashi, przenosząca się do Tokeizaki wraz z osobliwie po ludzku nazwanym wielgachnym psem, Soichiro. Dziewczynie przyjdzie wziąć w karby swoich zdemoralizowanych lokatorów, jak i doprowadzić podupadły Ikkoku do racjonalnego stanu użytkowania. Dlaczego w ogóle zabrała się za taką robotę, myślicie?

Jej lokatorami są, o imionach filuternie nawiązujących do numerów ich pokoi; małżeństwo Ichinose z synem pod jedynką; zatrudniony nie wiedzieć gdzie i kiedy pracujący Yotsuya pod czwórką; od kilku lat bezskutecznie aplikujący do miejscowych uniwersytetów Godai pod piątką; wreszcie hostessa w podrzędnym barze w okolicy, Akemi Roppongi, pod szóstką. To Yusaku Godai będzie naszym głównym bohaterem – młody człowiek o niewygórowanych ambicjach, niepewny siebie i patologicznie niezdolny do podejmowania decyzji, a przy tym na zabój w pięknej, młodej gospodyni zakochany. Jak jednak skraść jej serce? Kyoko jest nad wyraz dojrzała, jednak w sprawach sercowych albo ślepa, albo ślepotę z jakiejś przyczyny wybiera…

Wybaczcie mi, Czytelnicy. Ośmielę się popełnić spojler, aby przybliżyć Wam produkcję znacznie dokładniej, odsłonić jej właściwy klucz – Kyoko to młoda wdowa, która straciła męża zupełnie niedawno. Posadę gospodyni w Ikkoku dostała od teścia, zdruzgotanego ciężkim losem swojej świeżo upieczonej synowej. Zarówno jemu, jak i rodzinie Kyoko marzy się, by dziewczyna odzyskała pogodę ducha, ale też nie zamykała zupełnie serca do końca życia, słowem – aby dojrzała do ponownego zamążpójścia. Możemy karcić ich w duchu za niedelikatność, jednak seans uświadamia nam dobitnie, z wątku na wątek, że Kyoko naprawdę potrzeba stawić czoła śmierci męża, bez tego pozostanie wrakiem kobiety.

I jak Godai ma niby zaimponować młodej wdowie? Nie może dostać się na uniwersytet, również dzięki w zasadzie stałej obecności reszty lokatorów w jego pokoju, drwiących z niego, imprezujących do białego rana i przejadających jego marne pieniądze. Namolni lokatorzy zyskują pogłębiony rys, otrzymują bardzo często doskonale wpasowane w fabułę własne wątki, jednak muszą ustąpić głównym bohaterom pola, jakkolwiek ich spojrzenie na wysiłki Godaia pogłębia i nasze zrozumienie sytuacji. Gdy ów chłopak wreszcie trafia na uczelnię, dziwnym zbiegiem okoliczności przydarza mu się wplątać w niejednoznaczny związek z Kozue, uważającą go za chłopaka, a której nie potrafi zwyczajnie odtrącić.

Wokół Kyoko z kolei kręci się wytrwale Mitaka, dziany i przystojny trener tenisa, światowiec i kobieciarz, który poprzysiągł sobie ustatkować się właśnie z Kyoko – piękną, młodą, a jednak o pociągającej nucie fatalnej w jej charakterze roztropnej gospodyni. Skoro Godaiowi można, to można i jej – ten teatr wzajemnej zazdrości, podsycanej co i rusz kolejnymi bzdurnymi zbiegami okoliczności, stanowi gros fabuły. Chociaż ‘bzdurny’ to dość bzdurne określenie – każdy z tych zbiegów okoliczności rzuca więcej światła na charaktery Kyoko i Godaia, a niecierpliwić się ich niezgrabnością będziemy raczej razem z resztą obsady, w ścisłej końcówce serialu, gdy wszystko już właściwie sobie powiedzieli, a mimo to brakuje inicjatywy.

Udzielająca się nam niecierpliwość bohaterów drugiego planu to fantastyczny efekt świetnego scenariusza, rzadko kiedy pozwalającego sobie na dłużyzny, za wyjątkiem może niekiedy bezczelnych cliffhangerów, których i tak nie uświadczymy nazbyt wiele. Zazwyczaj ograniczają się do kilku sekwencji dwóch-trzech odcinków, zaś cała reszta, chronologicznie następująca po sobie na przestrzeni kilku lat, to pogłębianie charakteryzacji i kolejne życiowe troski, którym stawia się tu czoła z pomocą najbliższych, przyjaciół i rodziny. Wspaniale gra tu upływ czasu i zmieniające się pory roku, chociaż mam pod tym względem nieco żalu do twórców – zmiany czasu nie uświadczymy zbytnio po samych bohaterach.

Imponuje mi w Maison Ikkoku stałość jakości animacji, utrzymująca się bez większych beknięć przez dwa lata emisji, bez konieczności wypuszczania recapów, mimo trójki reżyserów – pp. Yamazakiego, Anno i Yoshinagiego. Produkcja zresztą wyszła spod tych samych dłoni, które do tej pory rysowały i wprawiały w ruch Urusei Yatsura, dzielące z Maison Ikkoku również część obsady głosowej. I tak nazwiska w serialu są kultowe – p. Futamata (Godai), p. Tominaga (Kozue) i p. Furukawa (kolega Godaia, Sakamoto) spotkali się przecież przy Patlaborze, a reszta obsady głównie przy wspomnianym Urusei Yatsura. Do roli gwiazdy serialu wyznaczono z kolei p. Sumi Shimamoto (Kyoko), znaną już z pracy jako główny głos u samego p. Miyazakiego.

Chemia! Tym słowem określę głosowe boje ekipy. Zabawy za mikrofonami mieli aktorzy co niemiara, dzięki czemu i nam buzia składa się w uśmiech, szczególnie podczas nasiadówek lokatorów w pokoju Godaia. Ale, ale! Czy nie będzie nadużyciem bezczelnym pominąć muzykę? To twór p. Kenjiego Kawai, stałego współpracownika p. Oshii, ścieżka dźwiękowa bujająca nas w najlepsze przecudnymi rytmami j-popu z lat 80-tych, wesolutkimi lub nachmurzonymi wedle życzenia. Szczególnym zaś przyczynkiem do sławy są diabelsko udane openingi (pięć sztuk) i endingi (sześć), istne szlagiery. Kto kręci nosem na muzykę w Maison Ikkoku, ten być może oglądał serial w zatyczkach do uszu.

Kochani Czytelnicy, seans to raczej długi, stąd należy wygospodarować sobie nieco czasu i uwagi. Niby w zamiarach miał być to dla mnie seans-wypełniacz, coś pomiędzy produkcjami, dajmy na to, bardziej intensywnymi w treści i liczbie odcinków. Nic z tego – Maison Ikkoku zdominował zupełnie moje oglądanie wszelkiego anime na czas dwóch miesięcy, a jakież to były piękne miesiące! Nie żałuję ani chwili. I Wam, polecając ów serial, nie proponuję wyrzucenia czasu w błoto, lecz jedno z absolutnie najważniejszych dzieł japońskiej animacji, świetną adaptację mangi uznawanej za najlepszą spośród narysowanych przez laureatkę Grand Prix de la ville d’Angouleme, prestiżowej francuskiej nagrody dla rysowników komiksowych.

Tymi słowami kończę #bajeksto i dziękuję Wam za tych kilka ostatnich miesięcy czytelnictwa. Życzę Wam, kochani Czytelnicy, wszystkiego najlepszego z nadchodzącym Bożym Narodzeniem i udanego Nowego Roku.
tobaccotobacco - #anime #bajeksto
100/100

Maison Ikkoku (1986), TV, 8-cour
studi...

źródło: comment_LEQb0fYmPmAqi21uXFOtDqIgEUWKz3mP.jpg

Pobierz
  • 5
  • Odpowiedz
@tobaccotobacco: Wspaniały to był tag, nie zapomnę go nigdy ( ͡° ͜ʖ ͡°) Tak z ciekawości piszesz coś gdzieś jeszcze, albo zamierasz dalej pisać na mirko? Bo mimo że zostało mi sporo tagu do nadrobienia, to mam wieczny niedobór elitarystycznych wywodów odnośnie anime xD
  • Odpowiedz