Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #jazz #wykwintneprogresjeakordow

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Albumy

#17
Thndercat – The Golden Age of the Apocalypse (2011)

Gatunki: nu jazz, synth-funk, jazz fusion
RIYL: Pat Metheny, Jamiroquai, In Silent Way, Winnetou, Dragon Ball Z, pióropusze, sześciostrzałowce

podobnie jak niedawno omawiany Flying Lotus, Thundercat jest jednym z niewielu artystów mijającej dekady, którego działalność niewątpliwie pomaga odpowiedzieć na niewdzięczne do rozpracowania pytanie - "czym był jazz w ostatnim dziesięcioleciu?".
a drążąc dalej, zapewniając sobie lepszy grunt do dalszych rozważań - "czego możemy oczekiwać od współczesnego jazzu?" oraz "gdzie go właściwie szukać?". pytania konkretne i mogłoby się wydawać wymagające obszernego wprowadzenia, ale od razu uciekam od odpowiedzialności za kreślenie skrótowego opisu i streszczania w pigułce historii "żazu" - po prostu mija się to z celem. bo po pierwsze nie jestem (na ten moment 8)) na tyle kompetentny, po drugie i tak się za bardzo rozpisuje we wpisach, a po trzecie - dzisiejszy album (jak i cała twórczość gościa), to nie jest żadna rewolucyjna, prowadząca historyczny dialog z klasyką i standardami pozycja, żeby ją precyzyjnie umieszczać w kanonie gatunku (za to kolejny kumpel Brunera - Kasmasi Washington chciał coś takiego zrobić, polecam znaleźć sobie kilkanaście godzin wolnego i przesłuchać The Epic). zatem skupmy się na tym co tu i teraz, a ewentualne smęty możemy nonszalancko zignorować, spłycając je w haśle 'ok boomer'...

The Golden Age of the Apocalypse - paradoksalnie sama nazwa brzmi całkiem ambitnie, jakby autor chciał dokonać jakiegoś formalnego/tematycznego przewrotu w obrębie stworzonego dzieła. Thundercat w komiksowo przerysowanym intro, rzucając jinglowo potraktowany sampel z Georga Duke'a, sprytnie podtrzymuj taką atmosferę, przywodząc na myśl estetykę post-apokalipsy kojarzonej z serią gier Fallout. jednak w dalszej perspektywie, nie jesteśmy świadkami panoramicznie rozciągającego się na nu-jazzowym płótnie, dystopijnie zniekształconego świata płyty. co prawda, patrzące w przyszłość motywy takie jak (afro)futuryzm, fusionowa mieszalnia gatunków i digitalny szlif są tutaj wszechobecne, momentami wręcz wyeksponowane na pierwszym planie, to jednak nie tworzą konceptualnie związanego kontinuum. cały album to bardziej wybijający z pierwotnie przyjętego tropu brudnopis, który obejmuje zarówno dopracowane projekty gotowe do taśmowego wrzucenia na linię produkcyjną, jak i niedokończone, obdarte z fałszu szkice, do których sami musimy nieco dopowiedzieć. czyli zupełnie na odwrót jak przy okazji niedawno omawianej Cosmogrammy (swoją drogą FlyLo wyprodukował dzisiejszy albumik ;)).

mi osobiście taki brak spójności jak najbardziej pasuje. często łapię się na tym, że albumy, które sprawiają wrażenie "niepełności", "wybrakowania" na płaszczyźnie producenckich bajerów, eksponowania soundu i świecidełek są mi niezwykle bliskie - ale tu też należy zaznaczyć, że pod warunkiem, gdy WARTOŚĆ KOMPOZYTORSKA jest w pełni dopieszczona i traktowana priorytetowo.
w tym konkretnym przypadku "materiałowe rozwalenie", jak najbardziej się sprawdza, bo wszystkie kawałki na płycie związane są wokół czegoś, co nie sposób przelać na techniczny rysunek - wokół "szamańskiego talentu" Thundercata, który niczym plemienny dyrygent przy pomocy gitary basowej, prowadzi każdy z numerów po akordowych ewolucjach.
grając praktycznie wszystko co sobie wymyśli, po raz pierwszy w karierze pożytkując w czysto indywidualnym tripie, lata praktyk w roli studyjnego muzyka, który na zawołanie potrafi przywołać deszcz, uśmiech i "samobójcze myśli" uderzając w struny ukochanego instrumentu. i jakby to nie brzmiało naiwnie i tandetnie. gość jako spełniony zawodowo muzyk, grając już pod własnym pseudonimem, robi to całkowicie "dla siebie", dla własnej frajdy wynikającej z wyruszania w długi rejs, marzycielsko wiosłując basem i co rusz łapiąc falę napływające z innego gatunku. jazz, soul, funk, sophisti-pop, fusion, yacht-rock, r&b - czyli wszystko to, co kotki-godelki lubią najbardziej ( ͡ ͜ʖ ͡)...

kolejne solowe projekty Stephena Brunera są oczywiście równie znakomite. ktoś się będzie kłócił, że Drunk to jego najlepszy album, spoko, możliwe... ja powiem, że na pewno został lepiej zaopatrzony na producenckim zapleczu, koncentrując się na bardziej tradycyjnym podejściu do piosenkowej formy. późniejsze nagrania są zdecydowanie mniej "laidbackowo niechlujne" w wydźwięku i skupione na samej treściwości pomysłów.
jednak z czystego sentymentu, pozostając wierny ideałom, musiałem wybrać jego debiutancką płytę, na której niespodziewanie wynurza się jedna z najbardziej uroczych piosenek o miłości jakie znam - Walkin' [When it's just you and me, There's no place I'd rather be]. album na którym bezustannie dudniące, dziwne akordy, co rusz neutralizowane są jeszcze dziwniejszymi rozwiązaniami akordowymi (coś jak wybór piwa do popijania wódki). a nieskrępowane żadnym konserwatywnym ciężarem acid-jammowanie, zaskakując co jakiś czas widownie, przybiera postać pięknie zharmonizowanych melodii, wyrażających szczerą miłość do muzyki, która odbiera gatunkowym prawidłom jakiekolwiek znaczenie...
KurtGodel - #godelpoleca #muzyka #jazz #wykwintneprogresjeakordow 

#dekadawmuzyce ...
  • 6