Wpis z mikrobloga

#anime #bajeksto
40/100

Koukaku Kidoutai 2: Innocence (2004), film, 99 min.
studio Production I.G.

Drugi Ghost in the Shell wyróżnia się w półświatku anime z kilku względów – jako jedyna chińska bajka zdobył nominację do Palmy w Cannes, kosztował zawrotnych 20 milionów dolarów, tworzono go sto lat, jako jedna z pierwszych produkcji zaproponował tak daleko idący mariaż 2D i 3D… Film ten okrył się sławą jednego z trudniejszych anime do zrozumienia po pierwszym seansie, być może stając się ojcem chrzestnym tego typu produkcji, wychodzących w następnych latach. Sprzedał się też słabo, zupełnie nieproporcjonalnie do nakładu pracy i środków, pozostając chyba inwestycją w kulturę anime, aniżeli kasowym projektem.

Wita nas, klasycznie dla serii, chór żeński o charakterystycznie GitSowatej barwie głosu, jak i niezwykle ambitna animacja powstawania androida o kształtach lalki Bellmera, z przerośniętymi, kulistymi stawami i brzuszkiem. Na tego typu lalki napatrzymy się w trakcie seansu do bólu, o nich to zresztą traktuje fabuła. Tego typu seks roboty zaczęły bowiem zabijać użytkowników, pośród nich osoby z pierwszych stron gazet, ponoć bez powodu, które to ‘bez powodu’ przyjdzie nam poznać z bliska, i zapłakać. Film to bezpośredni sequel pierwszego, stąd major Kusanagi się w nim nie pojawia (naprawdę). Głównym bohaterem jest tym razem Batou, cyborg-wielkolud o wielkiej słabości do swojego psa, i niczego w sumie więcej. Raczej mało charyzmatyczny z niego buc, choć ma smykałkę do filozofowania.

Cyberpunk zobowiązuje – Batou ma w pewnym momencie zhakowany mózg i nie może odpowiadać za swoje czyny, myśli, wrażenia – co daje nam jeszcze więcej pretekstów do oglądania bizantyjsko gęstych od przepięknych ozdobników scen ni to w rzeczywistości, ni to w myślach Batou, ni to w myślach kogoś innego, zwieńczonych czasową pętlą. Gęsta jak zupa jest warstwa osobistych przemyśleń i wrażeń reżysera, p. Oshii, każącego nam raz po raz kwestionować co jest ludzkie, co ludzkim być nie może, a co, z braku laku, zapewne być już musi.

Bizancjum to najzgrabniejsze określenie tego filmu pod każdym względem. Przepychowi oprawy towarzyszy przepych warstwy nawiązań, cytatów, inteligenckich aluzji i przytyków do tego, co na p. Oshii wpływało w danym momencie produkcji. Wiadrami się to na nas wylewa i często ma się wrażenie, że drugi GitS jest znacznie bardziej od pierwszego przegadany. O ile ten pierwszy, kultowy, stawiał przede wszystkim na metafory wizualne, to drugi oprawą wizualną oślepia – tyle tego wszystkiego jest, że wyłapywać myków się w trakcie jednego seansu zwyczajnie nie da.

Być może to powód, dla którego o Innocence mówi się znacznie rzadziej, niż by się mówić mogło? Obydwa filmy to twórcze rozwinięcia kilku zaledwie rozdziałów mangi, z natury raczej w ponury sposób wesołkowatej (SAC sięga do mangi nieco wierniej i pełnymi garściami, jednak niekoniecznie w ramach wątku głównego). Można rzec – oba filmy to Oshiizowane rozdziały mangi, którą to tendencję obserwuje się u reżysera już od 1984, od premiery Beautiful Dreamer - ten to film podobnie potraktował komedię p. Rumiko Takahashi, Urusei Yatsura.

Ta tendencja to – oczyszczenie planowanego wątku z głupawego humoru, wstrzyknięcie gigantycznej dozy egzystencjalizmu i rozważań nt. snu/jawy, oblanie tego sosem pieszczotliwie i pieczołowicie wyklarowanej oprawy. P. Oshii starał się w Innocence trochę pogrozić palcem japońskiej animacji, tworząc dzieło częściowo w 3D, a mimo wszystko bardzo autorskie, o 3D przemyślanym i dawkowanym twórczo tam, gdzie może ubogacić samą kreskę. Aż tyle możemy filmowi zawdzięczać, że istotnie wpłynął na estetykę 3D w anime, a przynajmniej w latach 00ych. Możemy też oglądać film z dziesięć razy i notować każde dziwnie brzmiące zdanie, usiłując znaleźć w nim cytaty z ludzi mądrych i dobrze wykształconych. Innocence traktuje siebie pod tym względem śmiertelnie poważnie.

Tego filmu wcale się dobrze nie ogląda. Potrzeba do niego gigantycznego telewizora, a najlepiej w ogóle jakimś cudem trafić na niego do kina, po czym trzeba w tym kinie siedzieć w zupełnej samotności i chłonąć cały ten spektakl, po Oshiiowemu miejscami bardzo teatralny. Innocence to kino wielkiej symboliki, przy tym nie jest to symbolika nachalna, lecz ogłuszająca, napierająca na widza na każdym kroku, stąd nie sposób nawet stawić jej czoła szyderstwami – tama naszej pewności siebie kruszy się i pęka pod natłokiem myśli reżysera, jakby ten film tworzyła jedna osoba i wszystko przygotowywała sama. Polecam, jednak ostrzegam lojalnie, to seans wyjątkowo zaborczy i domagający się pełnego skupienia.
Pobierz tobaccotobacco - #anime #bajeksto
40/100

Koukaku Kidoutai 2: Innocence (2004), fi...
źródło: comment_3iWa92LjghPAFC3AwZF6WNUOun5K1oN7.jpg
  • 2
Nawiązania w tym filmie to są tak wręcz bezpośrednie (i niepotrzebne), że można by było je wywalić i film tylko by na tym zyskał.
Serio, jak Batou z Togusą zaczęli wymieniać się cytatami w windzie ot tak, to zacząłem się śmiać.

Najlepszym punktem filmu to jest muzyka.
@tobaccotobacco:

O ile w 2004 CGI musiało zrywać czapkę razem z kapciami, to gdy pół roku temu robiłem rewatch, to już czuć, że renderowane elementy trącały myszką. Tam gdzie rysowana kreska z godnością się zestarzeje, wstawki 3D z wiekiem zawsze spotkają się z pogardą. Taki już ich urok i los.

A co do filmu, to nic dziwnego, że nie odniósł sukcesu, widzowi głodnemu i nahypowanemu po pierwszej części trzeba było rzucić