Wpis z mikrobloga

#anime #bajeksto
36/100

Tokyo Godfathers (2003), film, 93 min.
studio Madhouse

Na deser przeurocza komedia. P. Kon raczy nas ciepłym kinem familijnym, ba, czas akcji to święta Bożego Narodzenia, w Japonii obchodzone raczej bez religijnej pompy jako dzień zbliżenia się do bliskich i ukochanych. W Boże Narodzenie Japończyk albo odwiedza rodzinę, albo chodzi na randki, a w tym filmie trójka tokijskich bezdomnych będzie przemierzać miasto w poszukiwaniu matki pozostawionego na śmietniku niemowlęcia. Obędzie się bez zwyczajowej psychodramy, w zamian dostaniemy wór cierpkich, acz nieszkodliwych refleksji na realnej temat wartości rodziny i niesłuszności sporów i waśni. Bo co innego można oglądać w święta?

Trójka bezdomnych – transwestyta Hana, żul Gin, oraz uciekinierka z domu, młoda Miyuki, znajduje na śmietniku porzucone niemowlę. Zbrodnia to niesłychana w oczach ludzi z tych czy innych powodów pozbawionych rodzin, stąd postanowienie – odnaleźć dom maleństwa i powiedzieć rodzicom do słuchu. Ciąg zbiegów okoliczności sprawi, że malutka Kiyoko (jak ją nazwali bezdomni) będzie przechodzić z rąk do rąk, podczas gdy bohaterowie będą przeżywać swoje małe rodzinne przygody, co do jednej rozwiązane w finale. Można się przyczepić wrednie, że wyłącznie na użytek komedii familijnej można się było poważyć na tak grubymi nićmi szyte przypadkowe spotkania, ale bez nich ten film sensu by miał raczej niewiele.

Nie jest ważny bowiem jego realizm, lecz przekaz, choć i spojrzenie na japońską bezdomność poucza i dołuje. Codziennością naszych bohaterów jest spanie w improwizowanej siedzibie, przeszukiwanie wysypisk i innych graciarni, wystawanie pod garkuchnią, oklep od znudzonej młodzieży. Właśnie scena ataku napastliwych wyrostków na Gina i nienazwanego bezdomnego dziadka jest bodaj najbardziej bulwersującą, po której jesteśmy mu niemal w stanie wybaczyć historię tego, jak trafił na ulicę. O tym zresztą jest ten film – o pogodzeniu się z przeszłością, wybaczeniu, bowiem rodzina jest najważniejsza.

Wali Tokyo Godfathers tym morałem po głowie raz po raz, ale ma na tyle gracji i technicznego kunsztu, że świetnie można się bawić nawet i nie zważając na to. W przeciwieństwie do poprzednich produkcji reżysera, tutaj animacja pozwala sobie na lekkość, karykaturalne przerysowania i wizualne gagi, a przy okazji utrzymuje cieplutką, rozgrzaną wszechobecnymi światłami Tokio paletę barw. A na dokładkę jajcarska, zabawowa muzyka, zupełnie nie w stylu p. Hirasawy. Dominują skoczne melodyjki, wygrywane jakby w MIDI – za muzykę odpowiedzialny jest kompozytor p. Suzuki, autor m.in. oprawy muzycznej Earthbounda.

Dobra alternatywa dla Kevina samego w domu. Nie jest to film do dogłębnych analiz, tylko do przeżywania w gronie najbliższych, grający na emocjach świąteczny obraz. Bezdomni o złotym sercu pomagają dziecku odszukać mamę, a my siedzimy w swetrze z kubkiem gorącej czekolady i śmiejemy się raz po raz z żartów, rzucanych z wielką lekkością przez reżysera znanego raczej z zupełnie innej wymowy swoich filmów. Warto obejrzeć w wiadomą datę.
źródło: comment_5Uh111BHttPW57G7nLT0OwzJg6k02hv2.jpg
  • 1