Wpis z mikrobloga

#piracifabularnie

Gregory Braun - Nutrie, wydry, bobry i inne.

Gregory zmierzył wzrokiem połać gruntu, który udało się załodze Latającego Izraelity objąć w posiadanie. Szczerze mówiąc, preferowałby ujrzeć uprzednio podpalonego Carla wystrzelonego z katapulty we wrogi galeon, ale po naradzie z załogowym inżynierem, okazało się, że celność takiej pokładowej broni oblężniczej na pełnym morzu pozostawiałaby wiele do życzenia. Jako że Gwen jest raczej osobą roztropną i twardo stąpającą po gruncie (a raczej sprawia takie wrażenie na każdym, kto jeszcze nie widział jak dla zabawy oskórowuje żywe zwierzęta futerkowe), postanowiła zagrać bezpiecznie i zainwestować w nieruchomości.

Towarzyszący mu kapłan rozstawił swój kramik i zaczął przygotowywać się do swojej roboty. Co jak co, ale na uprawie roli Gregory znał się jak mało kto, w końcu znaczną część młodości spędził na folwarku ojca, batożąc chłopów za nieposłuszeństwo i lenistwo. Założenie gospodarstwa rolnego wiązało się ze ściśle określoną kolejnością działań, które należy podjąć, jeżeli zamierzamy liczyć na obfite plony. Pierwszym i najważniejszym krokiem jest poproszenie o błogosławieństwo Najwyższego. Oczywiście, jak zwykle, wiązało się to z niespodziewanymi komplikacjami. Okazało się, że na tej przeklętej wyspie znalezienie katolickiego księdza jest po prostu niemożliwe. Po wielu trudach, udało się w końcu odnaleźć lokalnego szamana, który potrafi posługiwać się łamanym angielskim. Zgodnie z instrukcją Gregorego, z powodu braku wody święconej, "kapłan" wypełnił misę przedniej jakości rumem, chwycił za improwizowane kropidło wykonane z lokalnej roślinności i wyruszał na święcenie ziemi. Gregory padł na kolana i zaczął żarliwie się modlić w dwóch intencjach. O sukces świeżo zakładanej plantacji. I o to, by jego szczere intencje i żarliwa wiara, przysłoniły fakt, że dopuszcza się, choć w niezwykle szczytnym celu, kolejnego świętokradztwa.

Waldek drzemał sobie w najlepsze pod rozłożystą koroną jakiegoś drzewa nieznanego mu gatunku. Na pewno nie była to lipa. Właściwie to już pół-drzemał, bo jego czujność wzmożył jednostajny dźwięk szurania połączonego z bełkotaniem krążący po okolicy. W końcu hałas ustał i nastała cisza. Waldek leniwie otworzył prawe oko. Trzydzieści centymetrów od jego twarzy znajdowała się niezwykle pomarszczona twarz starucha o egzotycznej urodzie. W długie, brudno-siwe włosy miał wplecione kolorowe ptasie pióra oraz gnijące skórki po bananach. Jego ciepły oddech pachniał jak skrzyżowanie jakże znanego wśród piratów zapachu gnijących zębów połączonego z jakimiś cierpkimi ziołami.

- Wololo! - krzyknął starzec, a skroń, nos i usta Waldka zostały zroszone napojem słodkim jak anielskie łzy.