Wpis z mikrobloga

Fredo, załogant Guliwera

W odróżnieniu od reszty załogi, Fredo nie był karłem. Był niziołkiem - osobna rasa, takie małe ludziki o włochatych stopach i w ogóle. W dodatku nie pałętał się po Karaibach bez sensu. O nie, co to to nie. On miał misję. Ważną. Zależały od niej losy świata! Miał znaleźć w ciul wielki wulkan i ciepnąć do niego pierścień. Niestety, gdy Fredo spał pierścień został skradziony. Jego Skarb... Jego największy skarb skradziony przez tego śmierdziela. Nie mógł go odzyskać bo śmierdziel był teraz niewidzialny. Ale on go wyczuje.... nie widzi go ale słyszy jego kroki na statku. I jego zapach. Tak... Usłyszy go, wyczuje i odbierze swoją własność. Swój skarb. I świat znów będzie bezpieczny. tak... Chodź tu śmierdzielu... Znajdę cię... Czuję twój zapach...

- On tak zawsze?
- Tylko po grzybach. Parę godzin i mu przejdzie.
- A o jakim pierścieniu on w ogóle mówi?
- Chyba tym co go sprzedał, żeby dostać grzyby. Ale z nim to nigdy nie dojdziesz. Zwłaszcza po grzybach. Ale do jego mamrotania można przywyknąć. Najgorsze jest to ślinienie się - zostają plamy na pokładzie.
- E... to po co my go tu w ogóle trzymamy?

Dlaczego Fredo był w ogóle członkiem załogi? Otóż zarówno na ziołolecznictwie jak i chirurgi znał się jak mało kto. W czasie gdy jego jaźń odbywała kolejną podróż w głąb siebie mającą na celu pogłębienie zrozumienia wszechświata, ręce niezawodnie oczyszczały rany, nastawiały kości, czy prowadziły konieczną amputację. Fredo rzadko bywał w realnym świecie - zazwyczaj tylko po to żeby nabyć kolejny specyfik. Nic co dało się przeżuć, spalić, wywąchać, wetrzeć w dziąsło, wypić, czy wreszcie wsadzić... do nosa nie było mu obce. Miało to swoje złe strony. Normalnie operowanego pacjenta trzeba trzymać i pilnować, żeby nie patrzył co robi medyk. W przypadku Fredego trzeba było pilnować jeszcze żeby go nie słuchał. Widok własnych jelit w trakcie operacji może osłabić pacjenta, ale okrzyk "O Jezu! To się rusza! Trzymajcie go, spróbuję to odgryźć!" może dodać niespodziewanie dużo sil. Niestety głównie wtedy, gdy ważne jest, żeby pacjent się nie ruszał. Na usprawiedliwienie Frodego należy dodać, że do odgryzania nigdy nie dochodziło, niezależnie jak wiele bezsensu wydobywało się z jego ust ręce działały niezawodnie.

Jako medyk dostał własną kajutę, która oczywiście w razie potrzeby służyła za ambulatorium. To że załoga składała się z karłów miało dodatkową zaletę - stół operacyjny może być krótszy! A to oznacza więcej miejsca na pierdoły. Kajuta Frodego była ich pełna. Doniczki z roślinami, suszące się zioła zwisające z powały. Słoiki z maściami i płynami, moździerze, alembiki, retorty - wszystko przemyślnie umocowane żeby uchronić się przed rozbiciem nawet w trakcie sztormu. No i niepokojąca kolekcja noży. I pił. Piły były jeszcze bardziej niepokojące niż noże.

Na Fredo można było polegać. Niezależnie czy trafiło się do niego ze szkorbutem, czy z nożem w bebechach. Robił swoje. Co więcej, wracał do rzeczywistości wygłosić dokładne pouczenia jak należy się danym chorym zajmować, objaśnić dawkowanie przekazanych lekarstw, potem najczęściej polecał coś dodatkowego "na odprężenie" po czym odpływał do krainy wiecznej szczęśliwości. Czy gdzie tam aktualnie znajdował się jego mózg.

Dlaczego więc Frodo dołączył do pirackiej załogi, zamiast znaleźć ciepły, suchy kąt, pod opieką jakiejś organizacji i zająć się produkcją na dużą skalę? Pchały go do tego dwie rzeczy: pierwsza to żądza poznania. Niemal w każdym napotkanym porcie mieli nowe specyfiki - inne rośliny, inne receptury, inne sposoby przyrządzania. Każdy szaman, zielarz, czy pasterz duchów mógł mieć wiedzę pozwalającą poszerzyć zasoby kajuty. Druga rzecz to największa słabość Fredego: Tylko gdy czuł znajome kołysane pokładu trip był dobry. Fredo niemal nigdy nie miał złego tripa na morzu oraz niemal nigdy nie miał dobrego na lądzie. Dlatego schodzenia ze statku na dłużej starał się unikać.

Fredo nie lubił złych tripów, zwłaszcza tego, który prześladował go niemal zawsze, gdy zdarzyło mu się spędzić na lądzie dwie noce z rzędu. Świat wokół niego przestawał istnieć, stawał się tylko wyobrażeniem samego siebie. Nic nie było określone do końca. Sam Fredo też przestawał istnieć. Stawał się tylko halucynacją. Zbitkiem słów zapisanych przypadkiem. Jego decyzje nie były decyzjami. Jego los nie był jego losem. Był decyzją jednego z bytów władających całym światem. Stworzyciela? Boga? Mistrza. Mistrz mógł jednym skinieniem pozbawić go głowy. Mógł też o nim zapomnieć. Mógł sprawić, że Fredo nigdy nie istniał. Mógł wszystko.

Ale Frodo nie tylko w złych tripach widział Mistrza. Były też dobre - w których widział go jako skałę. Opokę na której wspiera się świat. I na której wspiera się on sam - mały karzełkowaty Fredo. Wszak kierowanie własnym losem jest trudne. Czasem dobrze mieć mistrza, który poprowadzi cię w dobrym kierunku. A może Mistrz też jest karłem i będzie miał litość nad duszą biednego zbłąkanego Frodo? Z tą myślą Frodo zwalił się na pokład.

- A nie mówiłem? Tym razem 3,5h - grzyby chyba faktycznie były warte tego pierścienia.
- Młody, odciągnij Medyka do jego kajuty zanim go słońce przysmaży. Jak za godzinę nie wstanie to oblej wodą. Miał mi maść na kurzajki znaleźć w porcie.

Frodo, karzeł, medyk z Guliwera

-------------
Jak ktoś nie wie o co chodzi to przypominam, ze zapisy do #piracifabularnie niebawem ruszają. Nie trzeba być karłem. Nie trzeba być nawet #!$%@?. (Ale nikt nie powiedział, że to nie pomaga).