Wpis z mikrobloga

Bardzo fajny wpis znaleziony na FB:

Rok 2016 "wymusił" jeszcze jeden wpis.
Zawsze w takich momentach, gdy przychodzą takie wiadomości, przypominam sobie słowa Wojciecha Manna, o tym, jak nagle wszyscy, na gwałt, kochają artystę i są jego największymi fanami. I że to w sumie dość żenujące. Dobrze wiecie, że tych etatowych płaczek nie brakuje. Nie chciałam być częścią tego grona, dlatego, gdy przyszła ta wiadomość, nie napisałam tu nic.

W nocy, przeglądając aktualizowane strony Guardiana, zapełniające się linkami do kolejnych tekstów i wpomnień, zaczęły wracać i moje. Więc tak, może Wojtek ma rację, jako dziennikarka muzyczna nie powinnam - ile razy zagrałam tę muzykę w moich audycjach przez te wszystkie lata, pięć? Może to nie jest wpis Anny Gacek, tylko wpis Ani.
Dziś, myśląc o George'u Michaelu, myślę o sobie i moim dzieciństwie. A że było to najwspanialsze dzieciństwo, jakie można sobie wymarzyć, od rana uśmiecham się do tych wspomnień. Niektórych, jak "Wake Me Up Before You Go Go" czy "Last Chrismas" jak przez mgłę. Innych, jak "Careless Whisper", już bardzo wyraźnych. Nie pamiętam jachtów z teledysków Duran Duran, pamiętam jacht George'a Michaela.

I pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyłam teledysk do "Freedom '90". Pewnie do dziś jestem w stanie odtworzyć układ choreograficzny (łącznie z Cindy w wannie) każdej z supermodelek. Oglądałam ten teledysk jak zahipnotyzowana, polując na niego dniami i nocami w MTV. Nie miałam prawa wiedzieć - wciąż byłam jednocyfrowym dzieckiem - że patrzę na jeden z najlepszych teledysków w dziejach gatunku. Wiedzieć kto to David Fincher, wiedzieć dlaczego artysta ukrywa w tym teledysku twarz. Nic nie wiedziałam, intuicyjnie ciągneło mnie do tego świata, piękna, wyuzdania, tajemnicy.

Zaczęło się od obrazka, później dotarło do mnie, że to przy okazji wielka, wspaniała piosenka. Zamknięty w sześciu minutach moment celebracji wolności, niezależności - wszystkiego o co artysta walczył wtedy, procesując się ze swoją wytwórnią.
Kilka lat później, dzięki obrazkowi do "Too Funky" dowiedziałam się, kto to jest Thierry Mugler, bo to w jego kreacjach wystąpiły modelki. Chwilę wcześniej musiałam pierwszy raz zobaczyć George'a na scenie, na słynnym koncercie na Wembley, pamięci Freddiego Mercury'ego. Ten koncert to jedno z najważniejszych wspomnień pierwszych lat mojego życia. Odbywał się w dniu urodzin mamy, wielka rodzinna impreza, a dziecko ma pierwszy bunt w życiu - nigdzie nie pójdzie, bo w telewizji transmisja wielkiego koncertu i będą Guns N'Roses. Jak to się stało, że pozwolili mi zostać samej w domu i nagrywać wszystko na kasety VHS, pozostanie tajemnicą. Ale tego dnia pierwszy raz doświadczyłam, czym jest magia wielkiego koncertu, tłumu, zsynchronizowanego rytmem, słowem, euforią. Ten obrazek był tak mocny, że skończyłam tu, gdzie jestem. Bo dzięki takim momentom podjęłam te najważniejsze decyzje dotyczące zawodowego życia. Momentom takim jak "Somebody to Love" w wykonaniu George'a i Queen. Za każdym razem, kiedy kamery pokazywały publiczność miałam dreszcze, chociaż nie rozumiałam do końca, dlaczego.

A później pokochałam grunge, ambitne kino i dziwne książki i pop przestał mnie interesować. Na szczęście jednocześnie zakochiwałam się w popkulturze i podpatrywałam, co dzieje się w głównym nurcie. Gdy George wydawał (znakomitą) płytę "Older", ja byłam łobuziarą zapatrzoną w Courtney Love i inne niepokorne dziewczęta. Muzyka taka jak "Jesus to a Child", pierwszy singiel z płyty, była dla mnie synonimem pustej elegancji, popem dla nudnych dorosłych.
Od tego właśnie jest młodość, od bycia głupim.
Sięgnęłam dziś w nocy po "Older". "Jesus to a Child" jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej prawdziwych piosenek o miłości. Także jedną z najsmutniejszych, zainspirowana w końcu zdarzeniami z życia artysty. Była czymś więcej, niż przebojem w jego dyskografii. To jedna z piosenek, które pomagają ludziom w najcięższych, najmroczniejszych chwilach. Michael całe życie walczył z wizerunkiem chłopca z plakatu, przebojowej gwiazdki, bo to nie ta wrażliwość, nie ta inteligencja. Z tą jedną piosenką, z tak trafnie zatytułowanej płyty (bo co jest gorszego w świecie pop niż "Starszy"? "Grubszy"? "Brzydszy"?), przyszedł upragniony status artysty śpiewającego dla świadomej, dorosłej publiczności, a przy tym wciąż liczonej w milionach.

Kiedy ukazywały się kolejne single z "Older", ja byłam już w innym świecie, ktoś taki jak GM był zaprzeczeniem wszystkiego co "cool". Na szczęście rozumu przybywało i zasiadłam przed telewizorem, by zobaczyć kolejny koncert słynnego cyklu MTV "Unplugged", tym razem z nim w roli głównej. Oglądałam oczarowana. Wspaniały koncert. Genialnie zaśpiewany, zaaranżowany z taką elegancją, klasą, erudycją. Dziś ten koncert wygląda jak pocztówka z innego świata. Wszyscy utalentowani. To wszystko, czego było trzeba, by dać wspaniały występ. Żadnych efektów, sztuczek, nic. Tylko ten głos i te piosenki, które zresztą w większości sam napisał - co jest rzadkością w świecie muzyki pop. "You Have Been Loved" wzruszyło mnie wtedy chyba nawet bardziej niż jego wersja "I Can't Make You Love Me", a tę przecież wykonał wspaniałą (poprawiał ją później w studiu, tak bardzo dążył do perfekcji). To była dorosła muzyka dla ludzi po przejściach - ten koncert był zapowiedzią wspaniałej przyszłości dla George'a Michaela, idola nastolatków, który zmieniał się i dojrzewał razem z nimi, wciąż dostarczając muzyki na najwyższym poziomie.
A jednak stało się inaczej.
I nie chcę pisać o tym, co było dalej. Wiecie, albo dziś i w nadchodzących dniach przeczytacie o tym z najdrobniejszymi, najbardziej intymnymi szczegółami.
Dziś jest dzień, by celebrować wspomnienia.
Zatem wybaczcie, czas bym udała się po ręcznik i zrobiła z nim raz jeszcze to, co Cindy C. Tak samo dla George'a, co dla moich wspomnień.

https://www.facebook.com/annaagnieszkagacek/posts/1180000298762430

#muzyka