Wpis z mikrobloga

Wrzuciłbym to pod tag pt. "historia jednej fotografii", ale wolę nie narażać się jego szanownym subskrybentom.

Ktoś by powiedział: "I tak nie zrozumiesz historii tego zdjęcia". W tym przypadku jednak postaram się Wam opowiedzieć co nieco...
Czarnoruś to specyficzne miejsce. Bida aż piszczy - sprzedałeś kilo buraków i miałeś jak żyć przez parę dni. Czasem nawet i papieru toaletowego zabrakło. Mieszkańcy byli więc niezmiernie radzi, że duże liście kłaniały się do wędrowca w okolicznych lasach. Ach, starzy Niemcy mogliby być tu w siódmym niebie trafiając pod strzechy agroturystyki bliskiej naturze. Ale - a propos liści, Drodzy Słuchacze. Niczym zamachowiec samobójca ukryty w tłumie, tak i w przyrodzie trafiają się takie cwaniaki, które pod przykrywką niewinności mogą okazać się drapieżnymi bestiami. Narodowym daniem Czarnorusi był barszcz po... czarnorusku. Nie, nie ma on nic wspólnego z burakami, które się sprzedaje, by wiązać koniec z końcem. Miał za to dużo wspólnego z drapieżną bestią. Wszystkie szkoły, fabryki, matki Czarnorusi, prawie codziennie, podawały na stoły obiadowe te pyszne danie. Kolejki na targu po główny składnik tejże zupy były długie niczym pas startowy w Balocie. Bestia jednak była na tyle drapieżna, że ludzie bali się sami ją zrywać. A rosła tonami. Cóż to? To barszcz sosnowskiego, na Czarnorusi zwany potocznie pidabarszczem. Zapytacie pewnie czemu? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Ja mam rodzinę w Ameryce, wy macie rodzinę w Ameryce, wasz sąsiad ma. No może tylko Wojtek P. nie ma, u niego wszyscy ze wschodu (pdk). Tak też było na Czarnorusi. Niestety, wiele rodzin zapominało o swoich bratach w ojczyźnie. Co więksi szczęściarze mieli kontakt listowny, chociaż poczta w tym kraju była wolniejsza od pijanego dziadka na rowerze, który o 9 rano jedzie pod pobliski sklep po browary. Tak więc listowna rozmowa pomiędzy kontynentami trwała miesiącami zanim obie strony dochodziły do porozumienia. Najmniejszy procent szczęściarzy, liczonych w dziesiątkach na kraj, miał możliwość odwiedzić rodzinę w Stanach. Pamiętacie jak dostaliście komputer na komunię? Jak rodzice kupili wam wymarzony zestaw lego? Jak wreszcie zarobiliście pieniądze na pierwsze auto? Ja też #!$%@? nie. Ale podobne emocje (a właściwie pomnożone o biedę w Czarnorusi) towarzyszyły mieszkańcom jadącym za ocean. Ale nie o tym w tej historii (rozwlekam się jak nigdy, pewnie już tego nie czytasz, więc napiszę, że kiedyś miałem na sobie rajstopy w kościele). Zdarzyły się nawet ekskursy w drugą stronę - pół Amerykanie, pół Czarnorusini odwiedzali swoją ojczyznę! O tym w tej historii mowa.

Michael Jordan-Pidar był właśnie z takiej rodziny. Mieszkał w Detroit, gdzie się urodził. Jego rodzice pamiętali o swoich korzeniach. Pewnego lata wysłali nastolatka do Czarnorusi jedynym samolotem w miesiącu, relacji Detroit=>Moskwa=>Grozny (Czeczenia) => Czarnoruś (lotnisko na północnym-zachodzie). Młody Pidar nie był pod wrażeniem. Wolał grać na kompie, jeździć na deskorolce i pykać w kosza z innymi kumplami. Aha, zapomniałem wspomnieć - był on czarnoskóry. Widzę ten wasz wykrzyw pod nosem, sugerujący uśmieszek. Nikt nie wie, dlaczego urodził się czarny, ale matka zawsze twierdziła, że to przez ciężkie powietrze w Detroit. Pozostaje nam uwierzyć. Pidar trafił do Pustej (tak, tam, gdzie żyła sobie nasza kochana świnia Karyna => http://www.wykop.pl/wpis/8150888/mirasy-lubicie-zwierzeta-bo-ja-tak-jest-taka-mala-/). Lepiej nie mógł trafić, co nie? Totalna dziura w totalnej dziurze, zwanej Czarnorusią. O prądzie nie mógł nawet pomarzyć, smartfona nie naładował, a do rodziców dzwonił z budki telefonicznej w Czernogorsku, gdy co tydzień jeździli tam na targ. Zmuszony był więc bawić się z okolicznymi rówieśnikami. Tym trochę czasu zajęło zanim otrząsnęli się z widoku czarnego jak żwir kompana letnich przygód. Młody Pidar nauczył ich rzucania kalafiorem do kosza (prekursor koszykówki, to nadaje się na kolejny wpis pod tagiem, tak samo zresztą jak narodowe danie, wspomniane na początku - zanotowane), z drugiej strony kuzyn Slawa ze swoją kompanią zapewnili codzienne długie wędrówki po okolicznych polach i lasach. Młody Pidar był trochę obiektem drwin z powodu nazwiska, które po czarnorusku znaczyło po prostu "#!$%@?". Boki zrywać. Chociaż murzynek, jak to murzynek - silny, potrafił chucherka z Pustej przerzucić przez zagrodę w kalafiory i tyle było ze śmiania. Dzieciaki z Czarnorusi nie dają jednak sobie w kaszę dmuchać. W czasie jednej z wielu wycieczek, wpadły na bardzo podstępny pomysł. Namówiły młodego Pidara do rzeczy strasznej - włożenia siusiaka w barszcz sosnowskiego. Pidar nie znał tej rośliny, tym bardziej jej okrutnych mocy. Kuzyn ze swoją bandą przekonał go, że nawet jeden okład z tej rośliny pomaga w przedłużeniu... hehe... oczywiście życia człowieka. A że to było i czarne i głupie, to młody Pidar wsadził tam pidara. Ile było jęku, ile było płaczu! Pidar poczuł na własnej skórze jak cierpią jego pobratymcy w Afryce chorujący na ebolę, jak cierpią pracujący na plantacjach bawełny, jak cierpią ofiary rasizmu :( Ból był po prostu nie z tej ziemii, siusiak pulsował, swędział i piekł zarazem. Pidar uciekł ze łzami na polikach aż się za nim kurzyło. Szukał czegoś chłodnego, co choć na chwilę uśmierzy jego ból. Woda w studni była za głęboko, lodu tu nie znajdziesz, bo przecież nie ma prądu, co robić, co robić??? A że tonący Pidar brzytwy się chwyta to wskoczył do jedynego sklepu w Pustej, by na zimnej podłodze schłodzić gorącego siusiora. Oczywiście wszyscy w sklepie to widzieli. Historie w Czarnorusi są szybsze od okolicznej poczty, a co za tym idzie, historia o naiwnym murzynku obiegła cały kraj. I tak barszcz sosnowskiego od tego czasu zaczęto nazywać pidabarszczem, a opowieść ta krążyła co niedzielę nad talerzami przy rodzinnych obiadach.


Morał z tego taki - uważajcie, gdzie wkładacie siusiaki.

#dayzsa #wykopz #nieznanehistoriezczarnorusi
piotrass007 - Wrzuciłbym to pod tag pt. "historia jednej fotografii", ale wolę nie na...

źródło: comment_HCRdvdNVWGkoamy8MSwNJHlIVEzBthim.jpg

Pobierz
  • 4