Wpis z mikrobloga

W końcu dotarłem do domu.

Cudem wbiegłem do nocnego 609 na Dworcu Głównym ze świeżą pizzą za pięć złotych w ręce, godzina 3:00. Usiadłem na pierwszym wolnym miejscu, ruszyliśmy. Grzecznie konsumuję sobie pizzę, było na niej więcej pieczarek, niż grzybów atomowych nad Nowym Meksykiem w latach pięćdziesiątych. Konsumpcję przerwał mi gość siedzący obok mnie, a dokładniej jego budzik. Dzwonił właściwie bez przerwy, próby obudzenia właściciela były bezskuteczne. W końcu po sto dziewięćdziesiątym czwartym szturchnięciu ocknął się. Chciał wysiąść na Poczcie Głównej. Uświadomiłem go, że trochę zaspał, on życzył mi smacznego i wysiadł na Stradomiu. Dojadłem pizzę śmiejąc się w duchu, jak można tak bardzo zaspać.

Zasnąłem.

Obudził mnie kierowca, powiedział, że już koniec trasy. Czerwone Maki, we meet again. Wysiadłem na pętli i ruszyłem drogą, która wydawała się prowadzić w stronę centrum. Trafiłem na Włóczykija pijącego podejrzany alkohol z butelki po Cisowiance lekko gazowanej. Nie miał harmonijki. Spytałem się, czy w stronę, w którą podążam, jest Most Grunwaldzki i centrum. Zaśmiał się, odpowiedział, że czeka mnie długa trasa, ale idę w dobrym kierunku. No raczej długa trasa, mam ze trzy kilometry do przebrnięcia.

Przeszedłem porządny kawał drogi, byłem zdziwiony, że nie widać śladów linii tramwajowej. Dotarłem do jakiegoś przystanku, jego nazwa nic mi nie mówiła. Widocznie zajechałem trochę dalej niż do Czerwonych Maków. Po kolejnych dziesięciu minutach znalazłem następny, z jeszcze bardziej enigmatyczną nazwą. Zacząłem się niepokoić i przejrzałem jego trasę. Nazwy poszczególnych przystanków były dla mnie tak obce i abstrakcyjne, że nie miałem nawet pojęcia, w której części miasta jestem. Kraina Czarów -> Hogsmead -> Nibylandia -> Białystok -> … -> Narnia. Mniej więcej tak to wyglądało. Przeraziłem się z deczka i ruszyłem dalej. Zimno jak cholera.

W Hogsmead trafiłem na czekającą na przystanku starszą kobietę. Spytałem się, jak dotrzeć do centrum. Spytała się, jakiego miasta. W tym momencie zacząłem się niepokoić. Czyżby mój wcześniejszy autobus trafił piorun o mocy 1,21 gigawata i przeniosło nas w czasie i przestrzeni? Gdzie wylądowałem? Bochnia? Ustrzyki Dolne? Radom? Odpowiedziałem, że chciałbym się dostać do Krakowa. Wsiadaj do Czerwonego Piętrowego Autobusu, pojedź do Stumilowego Lasu i przesiądź się na linię do Muminkowej Doliny. Jakoś tak. Spoko. Po przesiadce trafiłem na pospieszną linię, pięćset ileśtam. Dzięki temu w centrum miasta stołecznego Kraków byłem już po czterdziestu minutach.

Na tramwaj miałem czekać prawie dwadzieścia minut, całe szczęście trafiłem na znajomą twarz. Barmanka z popularnego klubu, ta która zawsze ma duży dekolt i duże piersi. Żeby umilić czekanie, zagadałem do niej. Rozmowa nawet się kleiła, niestety szybko musiały wystąpić pewne komplikacje. Zadała mi pytanie, na które ciężko było mi odpowiedzieć. Dlaczego mam nogawki doszczętnie przemoczone do kolan? Jakim cudem zachowałem suche buty? Ponoć pierwsza odpowiedź, która przychodzi do głowy, zawsze jest najlepsza. Nie wiem, czy mi uwierzyła w to, że brałem udział w tym dziwnym zabiegu, gdzie małe tropikalne rybki obgryzają Ci złuszczony naskórek. Zapadła niezręczna cisza. Wsadziłem rękę do kieszeni kurtki, wyjąłem nienaruszoną rolkę papieru toaletowego. Ładny, mięciutki. Nie pozwoliłem, żeby zbiło mnie to z tropu. Spojrzałem na rolkę jak na gadżet, który każdy nowoczesny mężczyzna powinien mieć w kieszeni. Wyciągnąłem go ku barmance i spytałem tak, jak powinno pytać się nowoczesne kobiety. Chcesz trochę? Na szczęście jej autobus przyjechał szybciej, niż zdążyła znaleźć swój gaz pieprzowy.

Nie opłacało mi się czekać, postanowiłem ruszyć w stronę domu pieszo. Doszedłem na Pocztę Główną, wsiadłem w losowy tramwaj i wylądowałem na Starowiślnej. Stamtąd doszedłem na Stradom (chyba już tam dzisiaj byłem). Trafiłem na grupę Francuzek. Dokładnie cztery, po ichniemu szeterę. Przedstawiłem się zwrotem, którego dzisiaj mnie nauczono. Żeli papą #!$%@?ą Pidżej. Dogadałem się bez problemu. Żese frę Pihżę, pytają mnie. Uśmiecham się i mówię, że całkiem nieźle, ale mogłaby już przyjść wiosna. Na szczęście szybko przerzuciły się na angielski, chyba zrozumiały, że mój francuski trochę kuleje. Bogu dzięki, bo jestem uczulony na ten język. Werbalne wymioty.

Wsiedliśmy do pustego tramwaju. Chyba miały chorobę lokomocyjną, bo wyciągnęły swoją kosmetyczkę z jointami na uspokojenie, wyjęły jednego i zaczęły palić. Poczęstowałem się i w największym skrócie omówiłem najbardziej godne zobaczenia zabytki Krakowa. Nie chciały pójść na Wawel, bo bały się smoka. Przy Tesco wysiadły, zostałem sam.

W końcu trafiłem na swój przystanek, przede mną idzie babulinka i taszczy wyraźnie ciążącą jej torbę. Jako że pomocny chłopak ze mnie, zaoferowałem się, że ją poniosę. Torbę, znaczy. Ciężka niesamowicie. Pytam, co takiego się w niej znajduje. Akumulator, odpowiedziała z uśmiechem. No tak, akumulator. Doniosłem torbę pod drzwi jej mieszkania i poszedłem do swojego bloku.

Wracałem równo 3 godziny i 10 minut, dokładnie tyle, ile jedzie autobus z Krakowa do Wrocławia.

W końcu dotarłem do domu.

#krakow #pijanstwo #coolstory
  • 11
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

@winnux: Jechałem łącznie godzinę i czterdzieści minut, przed 5 już nocne nie jeździły ;) Zresztą czasem relacja autobusu zmienia się na zajezdni, nawet nie wiem, czy znalazłem się na drugim końcu trasy, czy w zupełnie innym miejscu, nie kojarzę ani jednej nazwy :P
  • Odpowiedz
@winnux: Ja staram się nie gubić :P Poza tym do dzisiaj byłem przekonany, że z dowolnego miejsca w Krakowie będę potrafił bezproblemowo trafić do domu, bo znowu aż tak nie można nie ogarniać. Myliłem się :D
  • Odpowiedz