Kanada była spoko w opowieściach. Jak Rysiek wracał do Polski i o niej opowiadał. Wiedział, że do byłej żony dojdą wieści o tym, że w tygodniu ma więcej na rękę niż jej nowy gach w miesiąc.
- Inny świat, inne perpektywy. Inni, lepsi ludzie - mówił.
Po powrocie za ocean magia znikała. Woził taksówką ludzi, którzy - jak mieli dobry nastrój - protekcjonalnie pytali o twardy akcent Ryśka. Pytali, czy jest z Rosji.
Rysiek na początku próbował tłumaczyć, skąd jest. Powiedzieć, jak tu trafił. Ale im dłużej go pytali, tym mniej miał do powiedzenia. W końcu prawie się nie odzywał.
Przytłaczało go, że żyje jak robak i umrze jak robak. Bez celu.
Miał 52 lata, kiedy zdecydował się wrócić do Polski. Imaginował sobie, że będzie owiany legendą człowieka, który niejedno widział, bo sporo świata zwiedził.
A tu dupa. W rodzinnej Częstochowie mówili, że po prostu sobie nie poradził. Że "go zachód zjadł".
Rysiek na początku się tym nie przejmował. Był ponad to.
Ale lata mijały i zaczynał godzić się z myślą, że nigdy nie dokona niczego wielkiego. Ot - jeszcze jeden człowiek, który chodził, jeździł, jadł, srał i zdechł.
Wewnętrznie niszczyła go ta wizja.
I nagle - jak w filmie - wszystko się zmieniło. Rysiek akurat spał. Odyspiał piątkową noc, kiedy rozwoził najebanych nastolatków do domów. Były też panie po 30., które wyrwały się na "lejdis najt" i nieznośnie chichotały w aucie.
Było grubo po 6, kiedy usnął. Spał przez siedem godzin. Obudził się w innym świecie:
Żałoba narodowa... Prezydent nie żyje.... Polska delegacje rozbiła się.... Trwa liczenie ofiar... przyczyny katastrofy będzie badała specjalna komisja.... kondolencje płyną z całego świata....
Rysiek poczuł się podeksyctowany całym tym zamieszaniem.
Myślał o swoich klientach zza oceanu, którzy pewnie teraz opowiadają, że kiedyś woził ich taksiarz z Polski. Wyobrażał sobie, jak wyrasta w ich oczach do rangi przedstawiciela krwawiącego narodu.
Gadające głowy zza oceanu od tego momentu nie dawały mu już spokoju. Poczuł ukłucie wstydu, kiedy media zaczęły donosić o błędach pilotów. O tym, że - jak donoszono - piloci byli naciskani przez samego prezydenta. Że podchmielony generał - co podkreślali rosyjscy eksperci - stał nad głowami zapracowanych i cholernie zestresowanych pilotów.
- Skurwysyny - powtarzał Rysiek.
O "skurwysynach" mówił dużo i wcześniej. Określenie to było zarezerwowane do klasy rządzącej. - Panie, w Kanadzie to ludzie, co chcą dobrze. A u nas skurwysyny, kurwy i złodzieje - zagadywał pasażerów, kiedy akurat miał na to ochotę.
Był koniec czerwca, kiedy wszystko stało się jasne. Ludzie "stąd", czyli z Polski, nigdy nie zrozumieją, jak bardzo zostali ośmieszeni w oczach "zachodu" - czyli liczących się, bogatych krajów.
Rysiek miał 62 lata, kiedy oddał życie za ojczyznę. Tak to nazywał.
Sprzedał dom i samochód. Wyciągnął z banku wszystkie oszczędności, które miały mu dać spokojną starość. Ruszył w drogę.
Plan był taki - ukarać skurwysynów za to, że są skurwysynami. Najpilniej strzeżonym dokumentem Ryśka była niewielka kartka, na której zapisał pięć nazwisk - liderów partii politycznych.
Wszyscy mieli być zabici. Do zabijania miał posłużyć pistolet, który zachował sobie jeszcze z czasów PRL. Przez lata czekał zakopany na działce Ryśka.
Dzieła zniszczenia miał dopełnić paralizator - kupiony w internecie i nóż - ze sklepu łowieckiego.
W Warszawie Rysiek lubił odwiedzać ul. Wiejską, przy której jest Sejm. Ku jego rozczarowaniu, politycy raczej nie bratali się z pospólstwem - z obrad odjeżdżali eleganckimi limuzynami.
Po tygodniu polowania uśmiechnęło się szczęście. Jeden z tych na liście (były premier!) po prostu szedł obok niego ulicą. Rysiek ścisnął pistolet, który miał ukryty w spodniach i... nic. Zdjął go strach.
- Jak tego zabiję, to mnie zatrzymają. I tamtym się upiecze - tłumaczył sobie.
Podczas jednej z pierwszych miesięcznic próbował dopchać się do innego ważnego polityka - brata zmarłego prezydenta. I tu rozczarowanie. Był otaczany wianuszkiem smutnych panów w garniturach, którzy nerwowo rozglądali się po okolicy. Szansa wtopy duża. - Strzelę i nie trafię. Albo trafię nie tego! - martwił się Rysiek.
Zmienił strategię. Lista osób do zabicia musiała poczekać.
Zamiast tego Rysiek wymyślił, że będzie wybijał tych, co robią dla "skurwysynów" w biurach poselskich.
Ruszył do Łodzi, zatrzymał się w Hotelu Centrum (dziś już nieistniejącym). Był słoneczny październikowy dzień, kiedy poszedł zabijać.
- Ich będzie trzech, może czterech. Jak nie zastrzelę któregoś, to dobiję nożem. A żeby się nie bronili, to strzelę ich paralizatorem - taki plan wymyślił Rysiek - morderca.
***
Marek i Paweł siedzieli na końcu korytarza. MIeli przed sobą biuro z ciężkim, kineskopowym monitorem. Marek tłumaczyłcoś Pawłowi, który na ten moment dosiadł się do biurka.
Siwa głowa Ryśka pojawiła się w drzwiach.
- Dzień dobry - powiedział Rysiek. Zaczął strzelać.
Osiem pocisków przecięło powietrze. Co drugi trafił Marka.
Zanim umarł, zrobił kilka kroków w kierunku strzelca. Rękę miał wyciągniętą w obronnym geście. Szedł, jakby wcale nie dostawał śmiertelnych ran. Było inaczej, niż na filmach.
Na progu brakło mu sił. Upadł i nigdy już się nie podniósł.
Rysiek zdał sobie sprawę, że wystrzelił wszystkie naboje. Czyli plan b. Zabijanie nożem.
Zszokowany Paweł zerwał się z krzesła i chciał przebiec obok siwego mordercy. Nagle poczuł się tak, jakby ktoś go raził piorunem. Rysiek raził go paralizatorem. Wyciągnął nóż i wbił go w szyję Pawła.
Rysiek znowu był zdumiony, że człowiek nie umiera od razu - jak przyzwyczaiło Hollywood. Paweł krwawił, ale z dużą siłą chwycił ręce mordecy.
- Chyba nie jestem taki dobry w zabijaniu - pomyślał Rysiek.
Po kilku sekundach Rysiek był już zatrzymany. Obezwładnili go strażnicy miejscy. Wezwali go ci, którzy byli w innych pomieszczeniach biura. Słyszeli strzały.
***
- Chciałem zabić Kaczyńskiego, ale za małą broń miałem - krzyczał szaleńczo w kierunku kamer, kiedy był wsadzany do radiowozu.
Marek wtedy już nie żył. O życie Pawła walczyli lekarze. Wygrali.
Rysiek na przesłuchaniu przed prokuratorem powiedział, że "chuja powie". Chyba, że będzie miał szanse udzielenia wywiadu w telewizji. Rysiek chciał opowiedzieć o swoich motywacjach. O "skurwysynach", wstydzie przed Kanadyjczykami i swojej misji.
Nie doczekał się. Sąd nigdy nie pozwolił mu na publiczne wystąpienie. Rysiek próbował się ratować i napisał oświadzczenie skierowane do mediów. Przyniósł kartki na jeden z procesów i pokazywał fotoreporterom. Nie wiedział, że redakcje nie będą zainteresowane prezentowaniem odezwy od obłąkanego, siwego psychopaty.
Rysiek został skazany na dożywocie. Podupada na zdrowiu. Niedługo skończy jak robak.
Komentarze (1)
najlepsze