Wpis z mikrobloga

#coolstory #truestory

Był maj 2003 roku, chciałoby się powiedzieć piękny i słoneczny, ale gówno prawda, tamtego roku zima trzymała długo i zdarzało się jeszcze na majówce w rękawiczkach po okolicznych łąkach ganiać. Młody, niespełna dwunastoletni PJ (mniej więcej w tym okresie zacząłem funkcjonować jako PJ, P od imienia, a J od nazwiska, sprytne) był uczniem szóstej klasy podstawówki na Śląsku. Klasa mała, szesnastoosobowa, szósta A. A to anioły, B to barany, tak śpiewaliśmy na międzyklasowych ustawkach. #!$%@?ć klasę B.

Nadszedł czas wycieczki szkolnej. Normalnie wysyłano nas w góry, żebyśmy mogli pooddychać świeżym powietrzem, jednak w tamtym czasie pojawiały się silne głosy mówiące o lokalnym patriotyzmie. Ciekawe, że zgrało się to ze zbliżającym się wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Ostatecznie na jednodniową wycieczkę mieliśmy jechać do kopalni. No #!$%@? zajebiście. Wungiel z miałem zagryzany kopalniokami.

No nic, jedziemy. Autokar czeka, rozwrzeszczana banda wbiega do środka, zaraz za nią spokojnie wchodzą skonsternowani uczniowie. Znowu dyrektor podmienił w pokoju nauczycielskim cukier na kokę, żartowniś. Kiedyś #!$%@? ponoć upalił spotkanie Rady Rodziców, bo #!$%@?ł pokój kadzidełkami z marihuaną. Prywatnie jest miłośnikiem ogrodnictwa, pół dziedzińca przed szkołą zasiał makiem, na przerwach tego woźny pilnuje, ponoć robią z tego kompot. Fuj, truskawkowy na pewno lepszy.

Jedziemy daleko, bo do Zabrza, całe szczęście po drodze był McDonald, a w kieszeni czekało 7 złotych na McHanysa z roladą i modrą kapustą w drodze powrotnej. Bogactwo, hehe. Dojeżdżamy na miejsce, dzielą nas na grupy ośmioosobowe, będziemy zjeżdżać do kopalni. Madzia nie chce wsiąść do windy, krzyczy, kopie jak #!$%@?. Pani Bożena (nasza wychowawczyni) dała jej chusteczkę do powąchania, dziewczyna od razu zasnęła, wtoczyliśmy ją do środka.

Kopalnia jak to kopalnia, ciemna, dużo korytarzy, duszno, ogólnie fajna przez pierwsze 5 minut, potem zaczęliśmy szukać atrakcji. Najpierw Michał #!$%@?ł się do takiego starego wózka, a my go popchnęliśmy. Opieprz od hajera i idziemy dalej, nudy. W końcu zjeżdżamy jeszcze niżej, już w #!$%@? ciepło jest, ale w kaskach mamy cały czas być. Robota tu idzie pełną gębą, były to jeszcze czasy, gdy większość śląskich kopalni była na chodzie.

I tu zaczyna się konkretna akcja. Andrzej wygrzebał z plecaka petardy, takie piratki i jednego #!$%@? ACHTUNGA za 3 złote! Skąd go wziął w maju, cholera wie, odpust na wsi dopiero w sierpniu, musiał z innej wioski załatwić. Wozi się #!$%@?. Globtrotter #!$%@?. Rozdał chłopakom po piratce, a sobie zostawił Achtunga. Każdy dostał po zapałce-kowbojce (to gówno, które odpalało się pocierając od wszystkiego, ponoć rakotwórcze, używaliśmy tego za dzieciaka na potęgę), zajęliśmy strategiczne pozycje i zaczynamy. Odpalamy naraz, komu się udało, ten wyrzuca. Moja się odpaliła, ale dym zaraz po spaleniu siarki zniknął, pieprzony niewybuch. Wybuchy z piratek nie były duże, ale niosły się wystarczającym echem, żeby zwrócić uwagę wszystkich hajerów w okolicy i Pani Bożenki. Andrzej niedoświadczony z petardami, trzyma Achtunga w łapie i nie wyrzuca. Gapi się w niego jak na cycki koleżanek z gimnazjum na szkolnej dyskotece. Trzeźwość zachowała pani Bożena, która podbiegła i wyrwała Achtunga z rąk oniemiałego Andrzejka. I jak nie jebło! Od wtedy pani Bożenka miała w szkole ksywę Bezrenka.

Ale to jeszcze nic. Któraś z zabłądzonych piratek (może moja, #!$%@?łem ją w #!$%@?) wleciała w jakąś szczelinę i #!$%@?ła z mocą atomówki, w telewizji mówili, że był to przypadkowy wybuch metanu. Przypadkowy, tia. Przypadkowy jak holocaust.

W uszach mi piszczy, ciemno jak #!$%@?, krztuszę się pyłem jak ministrant wackiem. Sprawdzam, czy mam wszystkie kończyny. Mam, i to przytwierdzone do swego ciała, nie musiałem daleko szukać. Próbuję się ogarnąć, wszystko mnie boli. Przez pisk w uszach przebijają się do mnie krzyki, płacz i ogólna panika innych ocalałych. Wyciągam przed siebie rękę, na której znajduje się mój niezawodny zegarek Casio i świecę wokół. Jestem sam na przestrzeni mniej więcej metr na dwa, widzę lukę w zawalonym stropie. Po drugiej stronie był mój kolega z klasy i jeden hajer. Górnik nazywał się Alojz, miał #!$%@? dwie nogi, Daniel był w dobrym stanie.

Czekamy na ratunek, czas dłuży się nieubłaganie, zaczynam czuć ssanie w żołądku. 7 złotych ciąży w kieszeni, wizja McHanysa nieprzyjemnie się oddala. Z nudów zaczynam rysować kreski na węglu. Jedna kreska za każdym razem, kiedy Alojz użyje słowa po niemiecku, w #!$%@? szybko to szło, po jakimś czasie stracił jednak przytomność. W pewnym momencie zacząłem słyszeć jakieś dziwne pomruki. No świetnie, pewnie #!$%@? krasnoludy wyszły albo obudziliśmy jakieś Pradawne Zło czające się w czeluściach ziemi. Było gorzej. To brzuch Daniela dawał o sobie znać. Czy mówiłem, że był grubym skurczybykiem? Typ kolesia, którego zawsze stawiało się na bramce, bo łatwiej było w niego trafić niż strzelić gola. No i zaczął odczuwać głód. Wiedziałem, czym to się może skończyć, kiedyś #!$%@?ł cały tort urodzinowy. Ze świeczkami. I striptizerką.

Przysnąłem. Po pobudce byłem już tak #!$%@? głodny, że myślałem, że nie udupię. Zza skały słyszę odgłosy mlaskania. Daniel właśnie #!$%@? to, co zostało z Alojza, bałem się, że będę następny. Przypomniałem sobie historię z czasów PRLu, gdy górnik był uwięziony pod ziemią jakieś dwa tygodnie, jadł łopatę i pił własny mecz. Łopaty nie miałem. Szczać mi się nie chciało. "Czuję jak pachniesz, sesese…" - Danielowi zza ściany już całkiem #!$%@?ło, próbuje się przeskrobać do mnie, na szczęście ściana jest gruba. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegokolwiek pożywienia. Światełko zegarka Casio oświetlało ciemną przestrzeń, która już niedługo mogła stać się moim grobem. Nic, co by się nadawało do żarcia albo chociaż pożuć. Spróbowałem pogryźć jeansy, ale były za twarde. 7 złotych też okazało się niejadalne. I nagle EUREKA!

Przecież mój niezawodny zegarek z komunii ma skórzany pasek! Po czterech latach noszenia na ręce i wielu przygodach zdążył nasiąknąć różnym gównem. Trochę szkoda mojego wiernego towarzysza, ale pasek zawsze można założyć nowy. Zacząłem nieśmiało skubać skórę, okazała się całkiem przyjemny w smaku, jak orzeszki solone, tylko bez orzeszków. Szybko zaspokoiłem podstawowy głód, poszła krótsza część paska, tę z dziurkami zostawiłem sobie na później.

Kolejne godziny minęły na delikatnych halucynacjach, przerywanym śnie, słuchaniu Daniela błagającego o kawałek paska z mojego zegarka Casio i delikatnym podskubywaniu nowego smakołyku. W końcu nas odnaleziono. Okazało się, że cała reszta klasy była bezpieczna, a wszyscy zajęli się Bezrenką i nie zauważyli, że nas nie ma. Dopiero jak Cilka, żona Alojza zmartwiła się, że mąż przez trzy dni jej nie leje, to ogarnęła, że chyba go nie ma. Przeszła wszystkie szynki w okolicy, popytała, czy z gruby wrócił, okazało się, że nie. Dlatego wyruszono z akcją poszukiwawczą. Do dzisiaj hajera nie znaleziono, bo Daniel #!$%@?ł go razem z kośćmi. Tak mu #!$%@?ło od tego kanibalizmu, że wydawało mu się, że przejął duszę Alojza. W połowie gimnazjum przeprowadził się do Zabrza do Cilki, leje ją pasem rano i wieczorem i żyją sobie szczęśliwie.

Lekarze powiedzieli mi, że wyglądam wyjątkowo dobrze, nie mam niedoborów żadnych niezbędnych do życia substancji odżywczych. Przekazałem im do badania resztki paska z zegarka Casio. Okazało się, że przez te lata wykształcił się w nim mikroklimat zdolny do nakarmienia człowieka przez parę dni. To kolejny raz, gdy #zegarekkomunijny ratuje mi życie…


Zapraszam do obserwowania tagu #zegarekkomunijny i do przeczytania poprzednich historii ;)
  • 7
  • Odpowiedz