Wpis z mikrobloga

Z życia niewiele da się wycisnąć. Zwłaszcza z takiego jak moje. Jeszcze do niedawna byłem przekonany, że zawsze będę mógł liczyć na tę zagadkową dyspozycję mojego umysłu, która umożliwia mi nawiązanie intymnego kontaktu z rzeczywistością za pośrednictwem języka oraz poddanej rygorom gry wyobraźni. A tu zonk. Od pewnego czasu prześladuje mnie myśl, że moje życie już się dokonało, zrobiłem swoje i pora odejść. Na tyle, na ile umiałem dałem świadectwo egzystencji nader pośledniej; egzystencji, jakich pełno na tym świecie pełnym zwodniczych obietnic. Kto wie, być może jedna z dwu powieści, które wyszły spod mojego pióra, to moje opus magnum i na nic lepszego mnie nie stać. Znamienne, że ta pierwsza — Na bezcipiu — powstała w trzydziestym trzecim roku życia, a więc w okresie uznawanym za apogeum sił witalnych, intelektualnych i moralnych człowieka. Niewykluczone, że to przedśmiertne konwulsje, ostatni zryw woli mocy, która w obliczu nadciągającego końca daje z siebie wszystko, byle tylko wyryć w sercach ludzi, jak na spróchniałej korze, dwa koślawe słowa: BYŁEM TU. Może sissy hypno to zaledwie cień, hipostaza, świetlisty ogon meteoru, jakim jest moja pierwsza powieść. Czy byłoby przesadą stwierdzenie, że wszystkie inne moje teksty orbitują wokół niej niby satelity?

Życie zadało mi niewdzięczny temat, a jednak się nie zbuntowałem. Bez oglądania się na konsekwencje podjąłem wyzwanie i być może wywalczyłem sobie swój własny styl — nie mi to oceniać. Marzeniem każdego autora jest zinstytucjonalizować swój własny idiom — to chyba właściwa miara pisarskiego sukcesu. Czy stał się on moim udziałem, pokaże przyszłość.

W trakcie pisania Na bezcipiu byłem pełen wiary, słuchałem w kółko The way I am Eminema i z utęsknieniem wyglądałem chwili, w której świat dowie się o moim istnieniu. Pół roku po rozesłaniu tekstu do wydawnictw świat wreszcie zatrzymał na mnie swoje rozbiegane oko. Przytaknął moim ambicjom, potwierdził, że nie porywam się z motyką na słońce. Po czym odwrócił się i podał rękę komuś innemu.

Od tamtej pory, nagabywany przeze mnie, natręta, w kuluarach, raczy co pewien czas rzucić okiem na dary, z którymi przychodzę, a nawet zachwycić się tym czy owym, pogłaskać po główce i wynagrodzić mój trud słowami uznania, niemniej wciąż zwleka z wiążącymi decyzjami o rozstrzygającym znaczeniu. Obawiam się, że tego rodzaju decyzje nie zapadną ani jutro, ani pojutrze, ani za rok czy dwa. Z przyczyn wykraczających poza domenę krytyki literackiej.

Nadzieja na publikację była (jest?) spiritus movens mojego życia. Właściwie nic innego się nie liczyło, nigdy nie miałem ambicji zawodowych, a w sferze miłosnej zawsze zaliczałem upadek za upadkiem. Kiedy spojrzę wstecz na swoje życie, widzę pustynię usianą nielicznymi oazami, które chyba nawet nie zasługują na to miano; kiedy spojrzę w przyszłość, widzę ciąg dalszy obecnej degrengolady, pogłębiającą się przepaść między sobą a światem i haniebną degradację, u kresu której nie rozpoznam już siebie w kreślonych dziś słowach. Jako dwunastolatek nie wyobrażałem sobie siebie w wieku trzydziestu pięciu lat. Mój plan, mój pomysł na siebie nie przewidywał bycia dorosłym. Towarzysząca mi wtedy intuicja okazała się trafna: mimo trzech dekad na karku nie czuję się dorosły, nie odnajduję się w tej roli i nie wiem, czy kiedykolwiek się odnajdę. W pewnym sensie wciąż jestem przerażonym dwunastoletnim chłopcem, tyle że ukrytym za maską cynizmu i elokwencji.

Mój egzystencjalny projekt pod tytułem pisarz napotyka liczne trudności w realizacji. Posuwa się do przodu w zaiste ślimaczym tempie. Od jednej pochwały do drugiej, a odległości między tymi przystankami są tak koszmarnie długie, że zanim dotrę do kolejnej bazy, staję się na powrót rozgoryczonym zgorzknialcem. Oby nie nadszedł taki dzień, kiedy gromki aplauz nie wywoła we mnie nawet odrobiny radości. Obym nie warknął wtedy: „A gdzieżeście, #!$%@?, byli, kiedy was jeszcze potrzebowałem?”.

Gdy masz dwadzieścia kilka lat, wierzysz, że opowieści nigdy nie przestaną do ciebie przychodzić. Potem doświadczasz czegoś niezwykłego: zauważasz, że wszystkie lub prawie wszystkie twoje teksty mają wspólny mianownik. To zalążek tematu — twojego tematu — który z biegiem czasu się krystalizuje, krzepnie, staje się twoją idée fixe. Wreszcie dojrzewasz do zadania, trzaskasz powieść, która uwodzi, magnetyzuje, bierze umysły w posiadanie. Wszystko, co napiszesz później, jest jakby przypisem do niej. Każdy kolejna historia to wariacja i echo. Powidok. I podobnie jak w filozofii Plotyna każdy kolejny szczebel hierarchicznie ustrukturowanego bytu, u którego podstaw leży Absolut, jest coraz „rzadszy”, mniej rzeczywisty, bardziej widmowy, tak i każdy tekst wywiedziony z tekstu-matecznika, najpełniej realizującego zadany autorowi temat, ma w sobie mniej ikry, mniej treści niż poprzedni.

Chyba tak to wygląda u mnie. Cokolwiek jeszcze napiszę, nie dodam nic nowego do sumy wglądów i spostrzeżeń zawartych w mojej pierwszej powieści. Warunkiem dalszego rozwoju byłoby podjęcie nowego tematu, co uważam obecnie za rzecz niemożliwą, ponieważ moje życie musiałoby ulec diametralnej zmianie. Na ironię losu zakrawa fakt, że gdyby taka zmiana istotnie nastąpiła, w znacznym stopniu podważyłoby to zawartość ideologiczną moich dotychczasowych utworów.

https://sceptyk.substack.com/

#blackpill #redpill #literatura #proza #kultura #femdom #ksiazki
Sceptyk88 - Z życia niewiele da się wycisnąć. Zwłaszcza z takiego jak moje. Jeszcze d...

źródło: fuck nb

Pobierz
  • 4
  • Odpowiedz