Wpis z mikrobloga

#raportzpanstwasrodka #azja

Na wstępie napiszę, że nie śledzę tego uniwersum, jedynie opieram się na dyskusjach pojawiających się w gorących.

Niezwykle bawi mnie głupota rodaków w Kambodży, ich brak jakichkolwiek umiejętności biznesowych i brak zrozumienia lokalnego rynku gastronomicznego. Sprzedawanie jedzenia na ulicy to pełnoprawny biznes, który wymaga przemyślenia, jakiegoś biznesplanu i strategii. Na początek należy ustalić czy zamierzamy celować w expatów/lokalną klasę średnią czy zwyczajnych lokalsów. Pierwsza grupa będzie skłonna zapłacić więcej za posiłek ale będą oczekiwać wyższej jakości składników, standardów higieny, dobrej obsługi i fajnego miejsca, najlepiej z dobrym widokiem. Biedniejsi lokalsi będą mieli mniej oczekiwań co do jakości ale będą wymagać jak najniższej ceny dopasowanej do lokalnych zarobków. Ustalenie grupy docelowej to jest dopiero początek, bo potem można szukać odpowiedniego lokalu, układać menu, szukać dostawców składników, tworzyć reklamę, ustalać cenę itp. Należy też pamiętać, że trzeba być konkurencyjnym w kraju, gdzie takie kramy stoją na każdym skrzyżowaniu oraz o tym, że w kraju bez komunikacji publicznej i małym odsetku ludzi posiadających samochód nikt nie będzie się tłukł motorem przez 2 godziny po talerz grochówki. No i mieć plan B na czas pory deszczowej, kiedy ludziom nie chce się ruszać dupy z domu. Na sprzedawaniu jedzenia można się dorobić ale trzeba mieć na to strategię.

Nie wiem jakim trzeba być dzbanem żeby myśleć, że pseudobar w garażu na pałę po środku niczego to będzie świetny biznes. Lokalny robol zarabiający ~20$ miesięcznie nie da 15$ za placek pizzy, a turysta też nie będzie specjalnie po to jechać.

W ogóle sprzedawanie jedzenia pod zachodnich turystów to już wyższa szkoła głupoty. Europejczycy jeżdżą do Azji żeby próbować lokalnej kuchni, a nie jeść mielone z mizerią. Więc mamy tutaj dzbanów sprzedających "zachodnie" jedzenie w miejscu gdzie nie ma zachodnich turystów, po zachodnich cenach dla turystów, którzy tym jedzeniem nie są zainteresowani. I potem taki dzban, omamiony paróweczkową ekonomią Korwina dziwi się, że przez tydzień nie miał ani jednego klienta ¯\(ツ)/¯
  • 12
  • Odpowiedz
  • 7
ale też trzeba sobie zdawać sprawę że nie zarobi się milionów.


@Justyna16: No chyba że masz takich budek kilka lub kilkanaście i zatrudniasz lokalsów za ichniejszą najniższą krajową do gotowania, a samemu zarządzasz tym z tylnego fotela. Ale po raz kolejny - to wymaga strategii i nakładów finansowych czyli rzeczy, której tym gołodupcom akurat najbardziej brakuje
  • Odpowiedz
  • 4
@Justyna16: Kto normalny sprzedaje tam zachodnie potrawy po lokalnych celach?

O tym pisałem wyżej - o strategii biznesowej. Albo otwierasz jeden lokal w luksusowej biznesowej dzielnicy w centrum miasta i sprzedajesz zachodnie potrawy bogatym khmerom lub turystom po "zachodnich" cenach i z "zachodnią marżą", albo stawiasz kilkanascie budek serwujących jakiś bieda ryż z kurczakiem i eliminujesz jakiekolwiek importowane składniki żeby ciąć koszty w opór i mieć dobrą marżę.
  • Odpowiedz
@Nusantara: tam nie chodzi o żaden biznes tylko codzienne chlanie do odcięcia pod kontent i upitolenie tak, żeby zarobić na przeżycie na minimum ale się nie narobić. Klapek z Kamerdynerem nawet nie potrafili sprawdzić lokalnych cen, za to fora internetowe wyliczyły na brudnopisie jaki będzie zysk i kiedy ta ich buda wywali się na pysk zanim oni w ogóle zdążyli to otworzyć. Cechą wspólną tych wszystkich krezusów, którzy tam jadą jest
  • Odpowiedz
  • 3
@lskx: Znam skrót uniwersum z reddita. Ale bieżące wydarzenia śledzę jedynie poprzez komentarze na wykopie, bo nie zamierzam nabijać im wyświetleń.

Btw: moja analiza oparta jest na 5 latach życia w Azji i obserwacji jak to tam funkcjonuje.
  • Odpowiedz
@Nusantara: slusznie. miedzy gniotem z 04.12.23 a gniotem z dowolnego dnia 2020 jest dokladnie tak samo. walka z dnia na dzien o przetrwanie. jak masz doswiadczenie w terenie to dawaj posta na tagu <3
  • Odpowiedz