Wpis z mikrobloga

#pasta

"Jelczem do Francji. Część I

Była 4.30, gdy Gonzo odpalił swego wiernego konia, Jelcza. Przetarł lampy. Poprawił w kabinie świecącego się Michelina, pieszczotliwie go strzelając w czoło. Wrzucił bieg... i poszły konie po betonie.

W stronę Francji. Odwrotu już nie ma.

Jean-Pierre, francuski policjant patrolujący autostrady, był jakiś poddenerwowany, już od 4.30 rano. Nie spał. Wiercił się. Czuł niepokój...

Gonzo zapinał biegi, rozpędzając jelonka do granic możliwości. Silnik jęczał sympatycznie. Skrzynia wołała o pomstę do nieba. Michelin się kulił na desce i jakby mógł, to by się zesrał ze strachu... no ale nie mógł się zesrać, to się tylko kulił.

Do granicy polsko-niemieckiej dotarli po dwóch dniach walki.

Niemcy, gdy zobaczyli Jelcza, to pomyśleli, że cofnęli się w czasie. Podobno, jak mówił kumpel, który jechał tam trzy dni później, dwóch z nich stało jeszcze z całkiem wyschniętymi gębofonami. Nie potrafili ich już zamknąć. Nie będą już nigdy takimi samymi miłymi gestapowcami, jakimi byli.

W tym czasie jelonek łapał oddech na ałtobanie. Michelinowi odechciało się srać, a Gonzo bał się, że bez dziur i trzęsawki, na tych gładkich drogach, zaśnie za kierownicą, a jelonek zgłupieje.

Darli prawym pasem do przodu, pożerając kilometry. Klepsydra, nazywana „tacho”, pomału się kończyła. Chciał, nie chciał – czas na postój.

Zaparkowali na grzędzie, wśród elity transportu... same scanie, MANy, volva... i Jelcz.

Gonzo rozstawił kuchnię gazową, którą wziął z domu (czteropalnikowa z piekarnikiem). Podłączył butlę i pichci bigos. Lubił dobrze zjeść. Ludzie się zbierają, patrzą, obserwują i zaczęli dochodzić do wniosku, że to jakiś film wojenny kręcą, albo że to może jakaś ukryta kamera. Pobiegli więc się przebrać w najlepsze ciuchy i zarzucić pomadę na kudełki, żeby wypaść dobrze w tv. I po aparaty fotograficzne, oczywiście.

Gonzo zjadł bigos, który zdążył sobie przyrządzić - mimo przeszkadzających gapiów, którzy chcieli autografy i żeby im pozować… „no naprawdę, jestem jak Brad Pitt” - myślał Gonzo – i dalej w trasę.

Jean-Pierre już o 10 rano miał sraczkę... a nic nie jadł jeszcze. Czuł, jakby... kapustę?
Nieee... Na pewno mu się wydawało... Przecież nie jada kapusty. Zastanawiał się, w jakiej potrawie znalazłby kapustę, ale nic mu nie przychodziło do głowy… hmmm… Chyba, że… la bigos. Nie, bez sensu, to przecież jakaś polska potrawa, której nie jada. Jego niepokój jednak był coraz większy...

Jelonek leciał z góry już dwa kilometry. Budziki pozamykane na 90 km/h... Szybka decyzja: czy zmieniać pas na lewy... wyprzedzać?
Tak! Zmieniać!

Wyprzedzał... wyprzedzał... wyprzedzał... aż do końca góry.

Potem szybki remoncik.

Nieduży.

Nie takie remonciki się robiło na drodze.

Jean-Pierre miał zamiast zwieraczy jakiś syfon... to NERWY... ale skąd, z jakiego powodu?? Może powinien spróbować la bigos? Zżerały go nerwy.

Gonzo już pędził w stronę francuskiej granicy. Znów pauza. Tym razem bigosik na zimno. Znów gapie. Znów fani myślący, że kręca film i to coś co tutaj stoi, to właśnie wyjechało na moment z muzeum i że wszystko to musi być jakąś podpuchą, albo żartem.

Po bigosie był mały remoncik i dętka. Cały parking ludzi i wszyscy przyszli zobaczyć jak się to robi. Wśród tłumu było także czterech wulkanizatorów... ale oni bez maszyny, na parkingu, to co najwyżej umieją przebić dętkę.

Ale żeby naprawić? #!$%@?, McGiver?

Były zdjęcia z jelonkiem.

Jak odjeżdżał, to wszystkie kobiety płakały.

Dwie wpadły w histerię: jedna otworzyła sobie żyły, a druga poprzysięgła, że albo Gonzo w Jelczu, albo - żaden inny. Dziś jest w klasztorze.

Jelonek mknął w stronę granicy niemiecko-francuskiej.

Jean Pierre miał skurcze brzucha i juz szósty raz stawał na poboczu i wylatywał w krzaczory ze ściśniętymi pośladkami.. - co jest??? - myślał, oddając kał.
Gonzo dał prztyczka Michelinowi.

- Co się bujasz Michelin? - zagaił przyjacielsko. #!$%@?, był przyjacielski i już.

Jean Pierra gryzła ściółka w dupę.

Jelonek ryczał wydechem.

Jean Pierre nie miał już papieru. Nawet bloczki mandatowe już zużył. Igliwiem się nie da...

Gonzo pogłośnił Kaję Paschalską. Uśmiechał się.

Jechał...

Tymczasem właściciel firmy przewozowej – Kermit – która wysłała Gonza jelonkiem do Francji, był bardzo zdenerwowany. Nie miał żadnych informacji od Gonza. MUSIAŁ wiedzieć, co się dzieje, bo jeszcze przegra zakład.
Kilka dni wcześniej:

"Ty, a może się założymy, że twoja najnowsza Scania nie dotrze na Kazachstan?" – podpuszczał Kermita jego najlepszy kumpel. " A może puszczę jelonka do Czech, co? – przebijał żartując Kermit. "Do Czech? Hehehe. To blisko i są przyzwyczajeni do Jelczy" – kumpel brał Kermita pod włos. "Dobra, do Niemiec" - postawił się Kermit. Nie lubił być traktowany niepoważnie. Jako Kermit był zawsze poważny. "Ale do Francji nie dasz rady, spękasz Kermit!". "Co?? JA spękam?! JA nigdy nie pękam!! Jelcz poleci do Francji! I jeszcze wypakuję go fajkami! I jeszcze pojedzie Gonzo!" – Kermit starał się pokazać, że nie pęka. Nigdy. "#!$%@?... Kermit, nie przesadzaj... już wiem, że masz jaja. Fajki to pół biedy, ale Gonzo? Przecież on nie ma prawa jazdy!" – kumpel starał się załagodzić sytuację.

"Właśnie dlatego!" - Kermit, gdy już coś powiedział, to powiedział. Z tego był znany, że powiedział, jak powiedział, to powiedział.

Gonzo beknął... – oho, ktoś mnie wspomina - pomyślał. Jakie to miłe. Człowieka to zawsze wspominają, jak jest najedzony, bo zawsze mu się odbija, więc na pusty żołądek cię nie wspominają, więc im głodniejszy, tym bardziej zapomniany – na takich przemyśleniach zlatywał mu czas w trasie.
Jeszcze z pół godziny i granica.

Jean-Pierre nie miał już czym srać. Nerwy go zżerały okrutnie. Nie poznawał siebie...
Jelonek ciągnął ostro pod góre. Na jedynce. Gonzo się odprężył - i tak do końca góry nic nie zrobi. W lustra nie ma co patrzeć, bo tam dym jak po Hiroshimie. Jelczowskie Euro 7 ostro przerabiało szkodliwe spaliny na substancje z pewnością przyjazne dla środowiska. Tylko z tyłu czarno, jak po pożarze fabryki gumy. Chyba tak ma być…

Granica.

Jean-Pierre zemdlał.
Gonzo zajarał blanta:

- Muszę się odprężyć... dobre zioło zabucham i wjeżdzam.

Kermit pił z nerwów. Kumpel Kermita dał na mszę.

Michelin się gibał na desce. Wjeżdzają.

Francuski posterunek wygasił światła. Jak za okupacji... Strażnik wyszedł, ale jak zobaczył jelonka, to się wrócił. Po chwili wyszli we trzech. Podeszli do Jelcza, trzymając się za ręce – odważni jak to Francuzi. Wspólnie popatrzyli w górę.

- Michelin!

Francuskie uśmiechy rozjaśniły francuskie twarze. Michelin! To Michelin!

Gonzo wyjął dokumenty i im podał. W sumie, nikt nie chciał. Francuzi nadal trochę się bali, ale Gonzo uznał że powinien, więc podał. Trochę się denerwował, czy prawo jazdy, które sam sobie wydrukował w domu na drukarce atramentowej, przejdzie kontrole... no i ten certyfikat EURO 7. Cholera. Sam wymyślił druk. Był dumny. Ale co miał zrobić? Jak konstruowano Jelcza, to nikt nawet nie przypuszczał, że będzie jakieś EURO.

Francuzi udają, że czytają – kłuje ich w oczy tłusty napis EURO 7.

Jean-Pierre wymiotuje.

Kermit zakąsza śledzikiem. Kolega Kermita biczuje plecy łańcuchem z poczucia winy. Nie powinien był podpuszczać.

Gonzo zapala następnego blanta. Zaciąga się. Francuz patrzy... i kiwa, żeby mu dać macha. Zaciąga się. Podaje dalej. Francuzi buchają i uśmiechają się. Gonzo się uśmiecha.

Michelin się giba na desce.

Jest zajebiście. O to chodzi… o to chodzi... luzik. Francuzi śmieją się i kiwają – wjeżdżaj, wjeżdżaj.

Gonzo wbija bieg i jelonek rusza.

Dym wydobywający się z rury pod obciążeniem silnika zabija dwóch Francuzów. Trzeci - na zawsze pozostanie głuchoniemy.

Wjechał! Jelonek zdobył Francję! #!$%@?! Gonzo się śmieje.

Jean-Pierre wydaje ostatniego bąka i w oparach a la la bigos, umiera zdziwiony, skąd się wzięły te gastryczne problemy.

Jelcz dotarł do Francji. Udało się. Gonzo zajechał na najbliższy parking. Bigosu już nie ma. Znów gapie i fani. Francuskie kobiety robią tak językiem do Gonza... tak... jakoś tak dziwnie... jakby coś lizały. Gonzo myśli, że to jakaś tutejsza forma powitania, więc też wywala jęzor i trzepocze.
Francuzki mdleją. Wszystkie.

Gonzo wziął z kabiny nóż i małego wypchanego chomika i ruszył z parkingu w stronę lasu. Znalazł błoto i wysmarował sobie twarz i ręce. Zaczyna się polowanie... Dwie godziny się kręcił po lesie szukając zwierzyny. Wreszcie znalazł francuską kunę leśną drzewną.

cdn...

"