Wpis z mikrobloga

zapraszam do polubienia na fb mojej strony z recenzjami: https://www.facebook.com/Teatralna-Kicia-109986263828485

#teatralnakicia <--- tag do obserwowania / czarnolistowania

“Botticelli”

Teatr: Teatr w Krakowie - im. Juliusza Słowackiego

Reżyseria: Paweł Świątek

Znajdź sobie wroga i go zabij – tak można najbardziej uprościć „Botticellego” w Teatrze Słowackiego. Ale byłoby ogromnym nietaktem z mojej strony, gdybym zatrzymał się w tym miejscu i nie rozebrał nowego spektaklu Pawła Świątka na kawałeczki.

Mamy do czynienia z historią w teorii osadzoną w czasie panowania Wawrzyńca Medycejskiego, a tak naprawdę: dziejącą się nigdy i zarazem cały czas, ponieważ, jak wiadomo, ludzie są durni i lubią powtarzać sobie nieustannie, na okrągło wszystkie przewroty, wojny i pogromy. Poza kilkoma postaciami historycznymi wszystkie wydarzenia są z grubsza fantazją autora – obserwujemy romans Botticellego z da Vincim i z żoną Wawrzyńca, z rewolucją obyczajową w tle.

Niestety sama linia fabularna jest mało wymagająca w moim odczuciu i jest w zasadzie o tym, o czym mówią nam sami aktorzy ze sceny. Nie mamy tutaj za bardzo miejsca na interpretację i samodzielne rozgryzanie o co chodzi - romans z polityką zawsze kończy się źle, zwłaszcza, jeśli jest to romans z obecnie rządzącą partią, w szczególności w przededniu przewrotu, który tę partię ma w planach obalić.

Widzimy elity zupełnie oderwane od tego, co aktualnie dzieje się ze zwykłymi ludźmi. Nie wiedzą, co ich tak naprawdę czeka, bo nie widzą żadnego problemu – ponieważ sami żadnego nie mają. Mamy tutaj studium zaniechania i zbytniej pewności co do tego, że wszystko, co dzieje się poza naszą bańką, nigdy nas nie dotknie. Przez to jak mocno jest to analogiczne do trwającej od dłuższego czasu sytuacji w polskiej polityce i do tego, jak oderwane granatem od pługa bywają polskie elity, spektakl robi się mocno prostacki w swoich metaforach i smakuje jak by był odrobinę zleżały. Spóźnił się z tymi diagnozami o jakieś 8 lat i w moim mniemaniu to czuć; nie jest to w żaden sposób otwierające oczy ani tym bardziej popychające do działania. Niestety, jeśli spektakl zawodzi już na poziomie historii i tego, o czym chce nam opowiedzieć, to mamy spory zgrzyt. Nie wiem, na ile to kwestia reżysera i tego, co chciał uwypuklić w swojej realizacji, a na ile to miałkość tekstu Tannahilla, niemniej stawiam na to drugie, bo tego co pisze Tannahill nigdy nie uważałem za specjalnie porywające i odkrywcze (chociażby totalnie rozczarowujące “Spóźnione odwiedziny”, które w połączeniu z reżyserią Iwony Kempy, za którą nie przepadam, teleportowały mnie do roku 2000 na szkolną akademię o przeciwdziałaniu przemocy, gdzie policjant przebrany za bobra ostrzegał nas przed porywaczami).

Odchodząc już od kwestii fabuły i samego tekstu, mamy do czynienia z abstrakcyjną, dość ciekawą scenografią i naprawdę niepokojącymi wizualizacjami. Wysyłam ciepły uśmiech Marcinowi Chlandze, który był za to odpowiedzialny. Dodatkowo, świetnym zabiegiem było umieszczenie wiszących na sznurach z boku sceny czarnych worków z ciałami. Tak mocno sugestywny element pomiędzy tymi abstrakcyjnymi i pastelowymi niepokoi od samego początku i od razu zwiastuje co nas czeka; podpowiada, że kocioł historii trwa od zawsze. Mamy wiszące ofiary poprzedniej rewolucji, które potem gładko przejdą w nowe ofiary kolejnej rewolucji.

Całość spektaklu jest utrzymana w mocno kampowej estetyce, niemalże jak gdyby „RuPaul’s Drag Race” spotkał „Anioły w Ameryce”, ale wszyscy są pijani i w Sosnowcu. Chyba ten mix najlepiej opisuje to, jak ten spektakl się odbiera. Nie jest to pierwszy romans Świątka z taką estetyką, bo w ciut podobnym kluczu zrobił „Balladynę” w Teatrze Słowackiego.

Aktorsko spektakl wypada poprawnie. Na tle całej obsady jak gwiazdeczka błyszczy Marta Konarska jako matka Botticellego, ale niestety jest jej bardzo mało na scenie, natomiast gdy tylko się pojawia to nie sposób oderwać od niej oczu i spija się z jej ust każde słowo.

Dodatkowo Mateusz Janicki dosyć dobrze dźwiga tytułową rolę. Nie jest to może jego rola życia, ale ogląda się go z nieukrywaną przyjemnością. Jest męczący jedynie w momencie łamania czwartej ściany, gdy zwraca się bezpośrednio do widzów, ale to zupełnie nie jego wina, po prostu sam ten zabieg jest mocno nietrafiony.

Tak szczerze mówiąc to nie chciałbym tego odzobaczyć, bo nie był to spektakl zły, niemniej podkreślę, że jego nieukrywanym atutem jest czas trwania - taki nie za długi. Z tą realizacją Pawła Świątka jest trochę tak, jakbyście poprosili mamę, żeby zabrała was na koncert Lady Gagi, kiedy koncertowała z płytą ARTPOP i mama stwierdza, że nie ma mowy, bo mamy Lady Gagę w domu. A potem w domu zza stodoły wychodzi #!$%@? wujek z bałałajką i koza z akordeonem i zaczynają wam grać. I jest tak miło, bo widać, że się postarali i że mają dobre chęci, ale w sumie to nie o to do końca chodziło.

P.S.

Mam nadzieję, że wino, które niektórzy piją w czasie spektaklu w ilościach hurtowych to nie Fresco albo Amarena, bo inaczej będę zmuszony zgłosić sprawę do Trybunału w Hadze.

#teatr #krakow i trochę #gruparatowaniapoziomu
kiwi_intrygant - zapraszam do polubienia na fb mojej strony z recenzjami: https://www...

źródło: 327203082_885322812673201_7061411884406825412_n

Pobierz
  • 1
  • Odpowiedz