Wpis z mikrobloga

**Dlaczego „Jeanne Dielman. Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” został okrzyknięty najlepszym filmem wszech czasów?**

Chwilę temu internet zapłonął na ten temat. No, dobra, ten filmowy internet w największej mierze. Pierwsza i najbardziej i słuszna reakcja czytając taki nagłówek lub jemu podobne powinna brzmieć: co? (z prawdopodobnie dodanym jakimś przekleństwem dla wzmocnienia). Moja reakcja to: dlaczego? Spróbuję na to pytanie odpowiedzieć.

Co dziesięć lat, począwszy od roku 1952, magazyn Sight & Sound organizuje plebiscyt, którego celem jest wyłonienie 100 najlepszych filmów w historii. Tego typu zestawienie może opublikować byle blog zajmujący się filmem, czy strona podatna na masowe manipulowanie głosami, jasne. Ale tak się akurat złożyło, że akurat ten ranking jest jedynym branym jakkolwiek na poważnie przez szerokopojętą branżę.

Do udziału w głosowaniu zapraszani są krytycy filmowi, festiwalowi programerzy, kuratorzy artystyczni, historycy oraz inni akademicy zawodowo zajmujący się kinem (poprzednio w tym gronie byli także filmowcy, ale od 1992 mają swoje własne zestawienie, o którym więcej będzie później). W tym roku udział w przedsięwzięciu wzięło ponad 1600 osób z całego świata. To dość różnorodne grono, chociaż ich wybory, zwłaszcza te najczęstsze już tak różnorodne nie są. To nie jest jakoś skrajnie dynamicznie zmieniający się plebiscyt. Poza pierwszym zestawieniem, w którym miejsce #1 zajął film Vittorio de Siki „Złodzieje rowerów”, przez następne sześć zestawień z rzędu pierwsze miejsce niepodzielnie okupował „Obywatel Kane” w reżyserii Orsona Wellsa. W dużej mierze dzięki temu plebiscytowi narodził się mem wyprzedzający czasy internetu, renoma tego filmu jako „najważniejszego filmu w historii kina”. Wielki szok i niedowierzanie nastąpiło w poprzedniej edycji, kiedy 60 lat hegemonii debiutu Wellsa zakończył „Zawrót głowy” znany też pod swoim oryginalnym tytułem Vertigo, autorstwa Alfreda Hitchcocka. Na pozostałych miejscach zdarzały się przetasowania, pewnikiem we wszystkich zestawieniach były „Reguły gry” Renoira, ale niemalże tak samo często i równie wysoko pojawiało się "8½” Felliniego, „Tokijska opowieść” Ozu, czy „Męczeństwo Joanny D’Arc” Dreyera. Innymi słowy: uznany, filmowy kanon; podstawa do obejrzenia na jakimkolwiek kierunku studiów minimalnie powiązanym z filmem.

W tym roku na miejscu pierwszym znalazł się belgijski film z 1975 roku zatytułowany „Jeanne Dielman. Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” w reżyserii Chantal Akerman. Nie przejmuj się, jeżeli przy tej okazji słyszysz pierwszy raz w życiu o takim filmie czy w ogóle o takiej reżyserce. Nie oznacza to życia pod kamieniem — dla wielu kinomaniaków czy też nawet samozwańczych kinofilów, będzie to taka sama zagadka i niespodzianka jak dla osoby, która swoją edukację filmową zakończyła na seansie dowolnej lektury szkolnej w podstawówce. Nie oznacza to także, że grono napuszonych i skrajnie pretensjonalnych krytykantów filmowych zmówiła się celem wybrania najbardziej hipsterskiego (ktoś jeszcze tak mówi?) filmu jaki można było wybrać.

Ten film to trochę nisza wśród filmowych nisz. Tegoroczny plebiscyt w moim przypadku był moim drugim, świadomym zetknięciem się z tym filmem w życiu - pierwszy raz był w zeszłym roku na wrocławskim arthousowym festiwalu Nowe Horyzonty, kiedy był pokazywany w ramach retrospektywy tej kompletnie mi nieznanej reżyserki. Sam tytuł był nietypowy, nawet powiedziałbym dość interesujący, ale zobaczyłem czas trwania - 3 godziny 20 minut i podziękowałem na dobre. Do dzisiaj.

O tyle, o ile filmy takie jak „Obywatel Kane” czy „Vertigo”, chociaż dzisiaj mają po kilkadziesiąt lat, dzisiaj tak jak i wtedy, gdy się ukazywały, okazywały się być bardzo przystępne dla szerokiej widowni. Przełomowe rozwiązania w nich zastosowane dzisiaj są powszechną praktyką nawet w blockbusterach czy filmach Vegi xD. Można je pokazać praktycznie każdemu i o ile się przełamie dziwnie powszechny lęk „fujka, to stare jest”, powinny okazać się wartościowym seansem.

W przypadku „Jeanne Dielman” tak nie jest, raczej nigdy nie było i chyba nigdy tak nie będzie. Jest taki cytat z Alfreda Hitchcocka, szeroko cytowany zwłaszcza w internecie, że „Film to życie z którego wycięto wszystkie nudne momenty”

„Jeanne Dielman. Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” jest kompletnym zaprzeczeniem tego cytatu.

To życie pokazane z perspektywy swoich najnudniejszych i najbanalniejszych czynności. Jednak jest w tym filmie coś, co owszem - nuży i wprawia w senną atmosferę, to jednak wchodząc w ten świat, trudno oderwać wzrok.

To film zaliczany do nurtu slow cinema, jednej z najmniej przystępnych form kina autorskiego. Głównie dlatego, że Hollywood swoimi cięciami co 2 sekundy, ale bardziej telefony i media społecznościowe doszczętnie ogołociły naszą umiejętność do skupienia swojej uwagi. A tutaj mówimy o filmach trwających po kilka-kilkanaście godzin, ze statycznymi ujęciami liczonymi w minutach, kiedy na ekranie naprawdę niewiele się dzieje. Narracja czasem jest, a czasem nie. Dialogi się zdarzają, ale raczej w formie średnio powiązanych ze sobą monologów co kwadrans. Tarkowski, Bergman czy Antonioni utożsamiani z tym nurtem i raczej dobrze znani w kręgach filmowych, w porównaniu do obecnych czołowych przedstawicieli tego nurtu jak Apichatpong Weerasethakul czy Lav Diaz, byli niebywale dynamiczni w swoich obrazach.

Slow cinema nie jest łatwe w polubieniu. Bardzo chciałbym je polubić, dopełniłoby to mój pretensjonalny wizerunek, ale niestety najczęściej sen bierze górę. Zabierałem się za naprawdę sporo tego typu filmów, więc tym bardziej byłem zaskoczony, że pomimo zmęczenia na „Jeanne Dielman” nie zasnąłem (chociaż odpływałem na początku!), a im dłużej oglądałem tym bardziej przytomny się stawałem, po to by na końcu być już kompletnie zaangażowany w szczątkową akcję prezentowaną na ekranie.

O czym to w ogóle jest? To trzy dni z życia tytułowej Jeanne Dielman mieszkającej przy Bulwarze Handlowym 23 w Brukseli, kod pocztowy 1080. Towarzyszymy głównej bohaterce w trakcie jej codziennych czynności, takich jak wstawanie, ścielenie łóżka, przygotowywanie posiłków, robienie zakupów, stanie w kolejce, parzenie kawy, kąpiel — rzeczy, które w zwyczajnej produkcji zostałyby pokazane raz, najczęściej w formie szybkiej i dynamicznej sekwencji zmontowanej pod popularną piosenkę, tutaj zajmują 98% filmu. Są pokazane z drobiazgową szczegółowością; tak, wielominutowe sceny pokazujące obieranie ziemniaka po ziemniaku, panierowanie kotletów, pastowanie butów czy nakrywanie do stołu stanowią rdzeń tego filmu. Jej relacja z nastoletnim synem nie mogłaby być bardziej oszczędna: zupełnie tak jak w życiu, o wiele więcej czasu spędzają ze sobą nie rozmawiając niż rozmawiając, a nawet wtedy gdy wypowiadają do siebie słowa, trudno nazwać to z czystym sercem „rozmową”.

A, byłbym zapomniał, w tym wszystkim Jeanne także trudni się świadczeniem usług seksualnych. I w tym całkowitym zalewie codziennego banału, ten aspekt jej życia został pokazany w sposób najbardziej przyziemny i banalny. Dzwonek do drzwi, mężczyzna mówi dzień dobry, razem z bohaterką idą do sypialni, drzwi się zamykają, robi się trochę ciemniej, drzwi się otwierają, mężczyzna płaci i wychodzi. Nasza bohaterka wraca do swojej prozy codzienności. I tak przez trzy godziny dwadzieścia jeden minut.

Dobra, czekaj, a Ty nie miałeś jakoś zarekomendować tego filmu?

Jest w tym wszystkim coś niesamowicie pociągającego. W takim obserwowaniu cudzej, codziennej rutyny odartym z elementów podglądactwa. Kamera pozostaje całkowicie nieruchoma, jedynie zmienia swoje położenie podczas przechodzenia między różnymi pomieszczeniami, z okiem wyostrzonym na wszystkie plany. Dźwięk jest całkowicie naturalistyczny, bez muzyki czy narracji z offu. To paradoksalnie pomaga w wejściu w rolę niemego obserwatora, wczuciu się w ten najzwyczajniejszy ze światów przedstawionych.

Chociaż przyznaję, przez pierwsze półtorej godziny pokazujące dzień pierwszy oczka dość mocno mi się kleiły, to jednak cały czas pozostałem przytomny i co ważniejsze — stwierdziłem wtedy, że nie mam poczucia aby ten film się dłużył. A zdarza się to nawet w skrajnie nadpobudliwych hollywoodzkich blockbusterach. To kwestia wynikająca z umiejętnego operowania napięciem, konstruowania narracji oraz wyprzedzania i zaspokajania oczekiwań widza. Skakanie kamerą i montażem co sekundę wcale nie uczyni historii bardziej dynamiczną, co najwyżej przyprawi widza o migrenę. Tutaj skoro nie było żadnej obietnicy, nie było wyraźnego zawiązania fabuły i nie było jakiejś amplitudy emocjonalnej — można sobie pozwolić na o wiele więcej nie tracąc zaufania widownii.

Wraz z główną bohaterką wpadamy w jej życiową rutynę. Zapamiętujemy kolejność wykonywanych przez nią rzeczy, jej nawyki, jej trasę. W momencie kiedy coś wyprowadza ją z tego codziennego transu i niczym Sim ze skasowaną czynnością staje pośrodku pomieszczenia nie pamiętając, co chciała zrobić, aż chce się krzyknąć do ekranu: miałaś odcedzić ziemniaki!

Jesteśmy w ten sposób bardzo starannie, precyzyjnie wręcz trenowani przez reżyserkę. Mózg uwielbia wyszukiwać wzory i zapamiętywać to co powtarzalne. Dlatego gdy trzeciego dnia, następuje jeden z tych dni, które każdy z nas miał w życiu, kiedy no nic nie wychodzi tak jak powinno, jest to tym bardziej drażniące, może nawet wręcz budzące niepokój.

W filmie, który poświęca swój czas na pokazanie przez dziesięć minut procesu parzenia kawy, która no za nic nie chce smakować, możemy idealnie wychwycić wszystkie najdrobniejsze niuanse, mikroekspresje, odstępstwa od normy. De facto, trochę „z nudów” świdrujemy wzrokiem po całym ekranie i spoglądamy co znajduje się na półce w tle, jakie jest wyposażenie toaletki, czy który palnik jest używany do podgrzania mięska, a który do ziemniaczków. I w momencie, gdy zaczynają się odstępstwa od rutyny, może jeszcze nie do końca wiemy, ale czujemy, że coś jest nie tak.

Z perspektywy fabularnej, to znaczy wydarzeń dziejących się na ekranie, które wpływają na rozwój postaci oraz wszystkich wypowiadanych dialogów, z całą pewnością dałoby się to bez problemu upchnąć w krótki metraż. I byłby to niebywale banalny film. Umiejętne rozciągnięcie (ale nie rozwleczenie!) tego do gargantuicznych nieprzerwanych 200 minut to cholerny masterclass z narracji i znajomości widza. Czuć w tym wszystkim drobiazgową celowość, a nie rzucanie farbą o płótno i patrzenie co się wylosuje. Czy, najgorzej, weź ty widzu sam sobie wypełnij ten film swoimi przeżyciami i dopasuj pod siebie.

I to dlatego jest najlepszym filmem wszech czasów?

Myślę, że jest szereg powodów dla których ten film został wybrany przez tak wiele z osób głosujących i część z nich może być trudniejsza do zaakceptowania od pozostałych. Ale po pierwsze: nie ma czegoś takiego jak najlepszy film na świecie, mówimy o dziele sztuki, czymś skrajnie subiektywnym, wobec czego nie ma obiektywnych kryteriów klasyfikujących coś ponad czymś. Co najwyżej (i to też kontrowersyjna teza) możemy mówić o filmach idealnych, które w sposób pozbawiony formalnych wad egzekwują od siebie wszystko to co chciały wpasowując się w gusta skrajnie odmiennych widzów ustalających pewien konsensus - i nawet wtedy mielibyśmy listę złożoną z bardzo wielu równorzędnych pozycji (gdzie Paddington 2 i Ojciec Chrzestny 2 byłyby traktowane na równi i powinny być, bo są to równie idealne filmy, każdy w swojej kategorii). Odbiór każdego z filmów, każdego z dzieł sztuki będzie przefiltrowany przez indywidualną wrażliwość, przeżycia, priorytety. Zatem dlaczego „Jeanne Dielman. Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” był wymieniany tak często 47 lat od swojej premiery, przyćmił ustanowiony kanon i w dekadę awansował o ponad trzydzieści oczek w górę.

Jednym z powodów jest to, że w przeciwieństwie do wspomnianego wcześniej „Obywatela Kane’a”, „Vertigo”, czy wszystkich pozostałych wymienionych tu filmów, właśnie z powodu swojej nieprzystępności, po prostu nie trafił do szerokiego grona odbiorców. Jasne, niby miał premierę w Cannes i można go zakwalifikować go jako „kasowy sukces” (czytaj: zwrócił się osobom, które wyłożyły na niego pieniądze), to jednak pamiętajmy, że mówimy o czasach, gdzie dostęp do kinematografii był bardzo ograniczony w porównaniu z teraźniejszością. Kiedy to ogromne szpule z taśmą filmową musiałyby być fizycznie transportowane między kinami. A jednak dwieście minut filmu to jakby nie patrzeć, dwa razy więcej taśmy filmowej niż standardowe produkcje. To nie był film nieznany dla nikogo, w kręgach artystycznych był wymieniany, jednak wśród szerokiej widowni, która najlepiej zapewnia jakąkolwiek popularność - raczej było o to kiepski. W momencie pojawienia się idei „kina domowego”, najpierw na VHS, a później na DVD i Blu-Ray ten film zyskał status niejako „kultowego”, ale znowu: wśród bardzo wąskiego grona odbiorców, którego na pewno nie stanowi większość krytyków czy nawet filmowców.

Obecnie kino arthouse’owe jest dostępne jak nigdy wcześniej. Za sprawą między innymi takich dystrybutorów jak Janus Films i jego Criterion Collection czy platform jak Mubi czy NH VOD — i mówię tu tylko o legalnych źródłach, ponieważ gdy w grę wchodzi piractwo, jeżeli jakiś film posiada cyfrową wersję, to znalezienie go i obejrzenie go na swoim komputerze to naprawdę kwestia kilkunastu minut. I w tym kolejnym obiegu stare, niekiedy zapomniane produkcje znajdują nowe życie. Wystarczy, że ktoś sobie o takiej przypomni i poleci ją dziesięciu osobom, a każda z nich poleci kolejnym dziesięciu. Piramida zainteresowania filmowego piętrzy się w górę. Dlatego wzrost zainteresowania filmem Akerman w ciągu ostatniej dekady nie powinien aż tak dziwić, mimo że jest wywróceniem do góry nogami statusu quo.

Nie znam intencji stojących za decyzją każdej z osób, które oddały głos na „Jeanne Dillman”, ale mogę trochę zgadywać obserwując społeczne nastroje. Obecnie kładzie się szczególny nacisk na kino kobiece, a mówimy o filmie do cna feministycznym — zarówno w swojej wymowie jak i skonstruowaniu produkcji, bowiem w ekipie filmowej zatrudnione zostały głównie kobiety. Komentarz społeczny jest niebywale dosadny w swojej prostocie, widzimy życie kobiety sprowadzone do dwóch kwestii: gospodyni domowej oraz seksualnego obiektu. Nie potrzeba tutaj jakiegoś tendencyjnego tłumaczenia o co chodzi i jak mamy myśleć, czy zawoalowanych metafor, które ledwie paznokciem małego palca dotykają esencji problemu. W ten sposób powstał film o wiele bardziej dobitny niż poświęcone tej tematyce dokumenty.

Sama Akerman dystansowała się od idei kina kobiecego, negując w ogóle istnienie takowego i nie chciała być postrzegana jako „kobieta-reżyser”. Po prostu, reżyser. Nawet pomysł całkowicie kobiecej obsady nie był rozpatrywany w jej oczach jako przesadny sukces czy zwycięstwo: nie, nie dlatego że „hehe baby”, tylko dlatego że nie miała pełnej kontroli nad tym, kto pracuje przy tym filmie, bo tylko płeć była warunkiem przyjęcia. To że film został w całości zrobiony przez kobiety, raczej marginalnie wpływa na jego ostateczną jakość, ale jak najbardziej może wpłynąć na decyzję głosujących.

Żebyśmy mieli jasność — to nie jest tak, że skoro teraz promowane jest kino tworzone przez kobiety, to w imię poprawności politycznej znowu wszyscy się zmówili i wzięli pierwszy, lepszy film wyreżyserowany przez kobietę i stwierdzili: „okej, od teraz forsujemy to!” Nie ma w tym jakiejś konspiracji czy teorii spiskowej. Prawda jest taka, że kobiety zajmują się kręceniem filmów od tak dawna jak i mężczyźni, ale z przyczyn, które dla jednej strony politycznego spektrum będą oczywiste, a dla drugiej — kompletnie wymyślone, kino jeszcze parę lat temu wydawało się być w największej mierze zdominowane przez mężczyzn. Żeby się jakkolwiek przebić ze swoją wizją i dotrzeć do widza, musiały przebyć o wiele trudniejszą i bardziej wyboistą drogę, niż mężczyźni z takimi samymi projektami. Nie mam żadnych wątpliwości, że gdyby „Jeanne Dielman. Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” został nakręcony przez faceta, odniósłby nieporównywalnie większy sukces o wiele szybciej.

Nie ma absolutnie nic złego w takim „wyrównywaniu krzywd” i naprawianiu wypaczeń historii. Wprost przeciwnie, to wspaniałe, że teraz możemy obcować z kinem innym, starszym, pokazującym kompletnie inne spojrzenie, nie ma nic złego w zwracaniu uwagi na takie obrazy, a przecież dokładnie tym jest całe zestawienie Sight & Sound — szereg osób, chce zwrócić uwagę pozostałych na konkretny film, ważny z jakiegoś powodu. Jeżeli to dalej jest dla kogoś argument nie do przyjęcia, to niech sobie pomyśli, że to trochę tak jak ze zwycięstwami Ukrainy na Eurowizji, za każdym razem gdy tamtejsza sytuacja geopolityczna była jakkolwiek „niestabilna” - nie czarujmy się, że za każdym razem to były najbardziej porywające bangery, ale słuchanie i promowanie ich miało tę wartość dodaną dogryzania ruskim xD

Do zdobycia pierwszego miejsca przez „Jeanne Dielman” mógł też się przyczynić aspekt językowy. Największą zaletą plebiscytu Sight & Sound, jest brak, w przeciwieństwie do podobnych list, nadmiernego amerykocentryzmu. Owszem, kino amerykańskie jest najpopularniejsze i jest niebywale ważne, ale też listy IMDb z proporcjami ponad 80% amerykańskich produkcji to zwyczajnie ograniczone myślenie. Tutaj z kolei jest może delikatna nadreprezentacja kina francuskiego, czy jak w tym przypadku francuskojęzycznego. ⅓ ze wszystkich filmów w tegorocznym zestawieniu pochodzi z Francji lub jest francuską koprodukcją (w porównaniu - USA ma 36 produkcji). Jean-Luc Godard oczywiście, że jest kochany przez krytyków, ale nie bardziej niż Hitchcock, bo obaj panowie mają po cztery filmy w zestawieniu. Czy to oznacza, że kino francuskie jest lepsze od powiedzmy włoskiego, niemieckiego czy nawet polskiego? Nie, jest po prostu lepiej poznane, zwłaszcza w kręgach kina autorskiego ogromnym sentymentem darzy się kraj z którego pochodzi kino.

Zatem jest szereg powodów dla którego „Jeanne Dielman” znajduje się tam gdzie się znajduje - na szczycie listy Sight & Sound „The Greatest Films of All Time”. Czy jest to najlepszy film w historii? Już wcześniej tłumaczyłem, że to błędnie zadane pytanie, ale bez dwóch zdań to film zdecydowanie warty uwagi i rozpromowania. Czy mógłbym go komuś polecić? Myślę, że tak, ale raczej nie w ciemno, nie bez jakiegoś nabytego wcześniej kontekstu. To nie jest luźny film na wieczór i też obejrzenie go w próżni, na zasadzie „zobaczę o co tym krytykom chodzi?” także może mijać się z celem. Natomiast dla poszukiwaczy artystycznych wyzwań, znudzonych ustaloną i powielaną w każdym obrazie do znudzenia konwencją, dla ludzi otwartych na blisko pięćdziesięcioletnią awangardę ze wszystkimi jej zaletami i wadami to pozycja obowiązkowa.

To trochę jak z całym plebiscytem organizowanym Sight & Sound. To naprawdę świetna lista, do której poza pojedynczymi przypadkami, trudno mieć większe zarzuty, ale raczej nie traktowałbym jej jako ostateczny spis polecajek filmowych, czy „musisz obejrzeć te filmy zanim w ogóle rozpoczniemy rozmowę”. Warto jednak te filmy kojarzyć, choćby z tytułów i traktować jako punkt wyjścia do dalszych eksploracji filmowych.

Ale na Reddicie przeczytałem przed chwilą, że ten film jest odzwierciedleniem życia w pandemii i to dlatego. Chyba na tym polega piękno kina, ilu ludzi, tyle punktów widzenia.

tl;dr — to skomplikowane, jak nie chce ci się czytać, zachęcam do przesłuchania trzydziestopięciominutowej wersji audio, tego co tutaj napisałem.

#film #kino #dziesiatamuza #cosobejrzanego #neuropa

_Swoją drogą, mam też wspomniany wyżej podcast o filmach i serialach. A ta
Joz - **Dlaczego „Jeanne Dielman. Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” został okrzyknięty ...

źródło: comment_1670404446itXVkhoHWFYkG62SVg41Q3.jpg

Pobierz
  • 9
  • Odpowiedz
A, byłbym zapomniał. Wspominałem że filmowcy mają osobne zestawienie, które w minimalnym stopniu różni się od tego głównego. Na pierwszym miejscu jest „2001: Odyseja kosmiczna”, a „Jeanne Dielman” jest także wysoko, bo na czwartym. Nie znaczy to, że któraś z tych grup ma bardziej rację, tylko prawdopodobnie skupiają się na innych rzeczach. Ktoś, kto w jakimkolwiek wymiarze pracował przy filmie wie, że jego ukończenie to katorga, a zrobienie dobrego filmu to niejednokrotnie
Joz - A, byłbym zapomniał. Wspominałem że filmowcy mają osobne zestawienie, które w m...

źródło: comment_1670404609jJETJNjjEnMuvPJgy48wbZ.jpg

Pobierz
  • Odpowiedz
@Joz: a dla mnie mimo wszystko to absurd. Ojciec chrzestny czy odyseja kosmiczna też są wolnymi filmami ale umiały stać się hitami kasowy, być przełomowe i przebić się do powszechnej świadomości a także ukształtować popkulturę. I jak ludzkość za setki lat będzie istnieć do dalej bedą o tych filmach pamiętać.
  • Odpowiedz
@Joz: Ten film to techniczna bieda i apogeum nudy. Lubię slow cinema ale to były naprawdę flaki z olejem. Wszystko można tak przeintelektualizować. Chitylova, von Trotta, Sheptiko a nawet Varda zjadają stylem i realizacją tematu mierne filmy Akerman na śniadanie. Nikogo na świecie już dawno nie obchodzi co myślą żabojady.
  • Odpowiedz
  • 0
@Latajacy_baleron a ja wlasnie nie lubię wolnego kina. Tak samo nie gram w symulatory życie pokroju simsow. Mam swoje zycie, kotlety smażę sam, w kolejkach też stoję. Od kina oczekuje albo czegoś co mnie nie spotka, albo uczuc, rozwoju relacji, ciekawych charakterów.
  • Odpowiedz
@Dariel Muszę być w nastroju ale nie jest to mój ulubiony nurt. Różne są nurty slow cinema. Ja tam lubię jak się snują ludzie po deszczowym zapomnianym Taipei albo obserwować życie dawnych odległych mi wsi. Oglądać światy, których już nie ma i rzeczy, które bezpowrotnie odeszły. To na pewno już mnie nie spotka. Natomiast Akerman wypada blado po latach, jak dla mnie zubożona, pozbawiona humoru i absurdu wersja teatru Becketta na
  • Odpowiedz
  • 0
@Latajacy_baleron tak, przeszłość też jest spoko. Ale też wtedy inaczej na to patrzysz, bardziej pod kątem historycznym. Może za kilkadziesiąt lat ten film też będzie pokazywał przeszłość i będzie doceniany :)
  • Odpowiedz