Wpis z mikrobloga

Kolejny krok w stronę udanej końcówki rundy postawiony. Nie pierwszy raz Legia wygrała mecz, który powinna, choć jednocześnie wcale nie było o to łatwo.

Po kilku ostatnich występach, a zwłaszcza tym w Białymstoku, nastroje wyraźnie się poprawiły. Dawno nie było aż tak dobrych przeczuć jak przed tym meczem, mimo że graliśmy już w tym sezonie z drużynami słabszymi od Lechii. Sam mecz okazał się ciekawy i trzymający w napięciu i znowu z pozytywnym zakończeniem.

Niewątpliwie Lechia jest teraz w innym stanie niż na początku sezonu, dlatego potrafiła postawić opór znacznie dłużej niż np. Jagiellonia. Jej obrona całym zespołem na swojej połowie była skuteczna, a były fragmenty, w których potrafili się odgryzać i być niebezpieczni. Mimo to gol dla Lechii padł w momencie, kiedy pomyślałem sobie, że w drugiej połowie nic nam nie zrobiła, bo tak to w tamtym momencie wyglądało. Bardzo łatwo tracimy bramki już od pewnego czasu. Tu przebijanka, tam odpuszczone krycie w polu karnym i kolejna pechowa interwencja Tobiasza ze strzałem puszczonym między nogami. Gol trochę z niczego, ale mimo wszystko chyba zadziałał nieźle. Przez tę prawie godzinę gry Legia najczęściej miała przewagę, ale był problem z wejściem w pole karne. Zawodnicy miewali nawet niezłe pomysły na rozwiązanie akcji, ale wykonanie zawodziło. Jeden Muci był w stanie w jednej akcji upaść i po chwili minąć obrońcę na małej przestrzeni w polu karnym, a Josue nie mógł być wszędzie – szukał sobie miejsca na bokach lub bliżej linii środkowej, ale nie mógł okiwać wszystkim w polu karnym i wyłożyć komuś do pustaka.

Natomiast od straconego gola była już wyraźniejsza reakcja, gdzie Lechia nie tyle została zamknięta na swojej połowie, co we własnej szesnastce. Jako punkt zaczepienia o rzekomo szczęśliwym zwycięstwie Legii wykorzystywany jest samobój Kuciaka, ale ten gol powinien był paść już wcześniej. Nieraz widać było, jak dobrze broni Lechia – nawet po udanym zwodzie czy wyjściu legionisty na czystą pozycję, w polu karnym od razu wyrastał jeden lub dwóch obrońców Lechii i kasowali akcję w ostatniej chwili. Festiwal rzutów rożnych nie przyniósł wielkich efektów, może dlatego, że często były rozgrywane krótko i robiły się z tego trochę rozwlekane akcje. No i znowu musiał pomóc strzał z dystansu, co w tym sezonie jest naszym niesamowitym patentem na strzelanie kluczowych goli.

Strata gola na 0-1 przydarzyła się mniej więcej w podobnym momencie jak w meczu ligowym z Wisłą Płock. W odróżnieniu od tamtego meczu, Legia po wyrównaniu zdołała pójść za ciosem. Kluczem do strzelenia drugiego gola była odpowiednia liczba zawodników wchodzących w polu karne. Lechia już tak gęsto nie broniła, a w dodatku pewnie nikt nie spodziewał się tam obecności Ribeiro, którego nikt nie krył. Nasi obrońcy grali w tym meczu ultraofensywnie. Rose od początku wychodził bardzo wysoko, blisko pola karnego przeciwnika, będąc często niemal na równi z Wszołkiem. Kiedy Nawrocki został przesunięty bliżej prawej strony w drugiej połowie, też regularnie włączał się w akcje ofensywne. Jak już pokazał ten sezon, gola dla Legii może strzelić dosłownie każdy, nawet ktoś, kto robi to od święta przez całą karierę. Na papierze nie będzie wyglądało to imponująco, że gole dla Legii to samobój bramkarza rywali i gol obrońcy, ale z drugiej strony znowu można zauważyć udział zawodników ofensywnych. Niewiele brakowało, aby przy pierwszym golu była asysta Josue i trafienie Kapustki, zaś tylko fenomenalna interwencja Kuciaka sprawiła, że to nie Kramer był autorem drugiego gola (a Mladenović nie miał kolejnej asysty). Uważam jednak, że przez długi czas strzały zawodników Legii wołały o pomstę do nieba i często nie było nawet blisko tego, aby te piłki w ogóle leciały w stronę bramki.

Powodem do zmartwień są też ciągle tracone gole, choć ostatnio gramy na tyle dobrze, żeby być w stanie te straty odrabiać. Jak na to, jakim potencjałem dysponujemy, wciąż nie jest to najlepiej poukładane i wymaga jeszcze czasu. Wydawało się, że to może być mecz, w którym Tobiasz nie będzie miał zbyt wiele roboty, a jednak miał kilka okazji do wykazania się. To zupełnie inny przypadek niż Majeckiego, który grał regularnie, ale często nie musiał prawie nic bronić i w zasadzie jego występ pozostawał bez oceny. Jestem też przekonany, że nie pomaga nam brak Jędrzejczyka i konieczność łatania dziury na środku obrony defensywnym pomocnikiem, ale nie mamy innego wyjścia. Augustyniak pewnie lepiej spisałby się w pomocy, ale był potrzebny z tyłu. Z drugiej strony, bez Jędzy łatwiej było podjąć ryzyko wyjścia wyżej, ze świadomością, że szybkościowo będziemy w stanie nadążyć za ewentualną kontrą. Irytować mogą powtarzające się sytuacje, w których obrońcy Legii ze spokojem przepuszczają piłkę do Tobiasza, a jednak zza ich pleców ktoś wyskakuje i robi się niebezpiecznie. To wszystko jest w dużej mierze podyktowane wyczuciem i zgraniem, którego wciąż jeszcze do końca nie ma. Jak na to, ile jeszcze takich niuansów jest do poprawienia, Legia i tak radzi sobie całkiem nieźle.

Biorąc pod uwagę przebieg meczu, można by pomyśleć, że to szczęśliwe i ledwo wyrwane zwycięstwo Legii. Częściowo tak, ale jakiemukolwiek przypadkowi czy szczęściu (jeżeli tak potraktujemy samobója i gola w końcówce na potrzeby tej tezy) trzeba było umieć pomóc. Te sytuacje wynikały z tego, że Legia mocno przycisnęła Lechię, atakowała całym zespołem i próbowała różnych sposobów, aby trafić do bramki. Ktoś może z przyzwyczajenia narzekać na dośrodkowania, ale czasami, przy tak cofniętej obronie przeciwnika, po prostu nie ma innego wyjścia. Zresztą nie były to podania na aferę, a jednak sporo z nich było wynikiem jakiegoś pomysłu. Będę się upierał, że pomysł dzisiaj był. W pierwszej połowie było gorzej z wykonaniem, potem wciąż czegoś brakowało, ale ostatecznie Legia zrobiła dużo, aby zasłużyć na to zwycięstwo. Jest ono tym bardziej cenne, że Lechia postawiła trudne warunki i trzeba było pokazać charakter i umiejętności. Jest to banał, ale te dwie rzeczy naprawdę było dzisiaj widać. Już trzy razy w tej rundzie Legia odwróciła wynik z 0-1 na zwycięstwo, przestaje to już być przypadek, a zamiast tego ta drużyna po prostu radzi sobie z takimi trudnościami.

Oby nie była to liga rozliczona za puchar. Dzięki temu zwycięstwu wciąż możemy zakończyć tę rundę w lidze na dobrej pozycji, lepszej niż by się mogło wydawać przed sezonem. Jednak na dłuższą metę rywalizacja w lidze będzie trudna, a puchar jest dodatkową szansą, w której jednak na razie mamy trudną ścieżkę. Może znowu da o sobie znać długość ławki i damy sobie radę z rezerwowymi Lechii, gdyby zostali wystawieni. Jednak najpierw trzeba będzie sobie poradzić z własnymi problemami, a tu wiadomo, że na pewno nie będzie Jędrzejczyka i Ribeiro (kartki). Mladenović nie wygląda mi na kogoś, kto fizycznie da radę zrobić kolejne 90 minut we wtorek, choć to jednak trzy dni przerwy, a nie tylko dwa. Dzisiejszy mecz pokazał także, mimo udanych zmian Runjaicia, że wybór na ławce nie jest zbyt duży, skoro weszli tylko Kramer, Ribeiro, a na końcówkę także Baku. Granie Pichem i Sokołowskim niedawno przerobiliśmy i pewnie na to samo trzeba będzie się nastawić we wtorek. Im jednak bliżej końca rundy, tym mniej przychylny jestem jakiemukolwiek oszczędzaniu się, bo już prawie nie ma przed czym.

#kimbalegia #legia