Wpis z mikrobloga

via Rowerowy Równik Skrypt
  • 51
452 227 + 22 + 30 + 15 + 18 + 22 + 21 + 12 + 7 + 20 + 42 + 11 + 22 + 3 + 219 + 2 + 31 + 25 = 452 749

Większość jazd to jak zwykle jakieś popierdółki w postaci prac-domów i kręcenia się po jednym czy drugim mieście w celu załatwiania “biznesów”, więc rozpiszę się tylko o tej najdłuższej na dystansie 220km.

Uwaga dzisiaj będzie dłuuuuugo, dlatego dla tych co ich odstrasza więcej niż jeden akapit tekstu, TLDR: trasa sztos, ludzie zajebiści, upał koszmarny, cena totalnie z czapy - ja chcę jeszcze raz!!! Resztę zapraszam do lektury poniżej.

Jak gdzieś, kiedyś tam, wspominałem przymierzałem się do pierwszego w życiu ultramaratonu. Nie jestem pewien czy 220km można nazwać już “ultra”, ale przyjemności trzeba sobie dawkować. Wybór padł na Mazowiecki Gravel z kilku powodów:
1 (primo) - odbywa się w płaskopolsce więc ryzyko zgonu jest relatywnie niewielkie
2 (tertio) - start i meta tegorocznej edycji miały miejsce w moim rodzinnym Wolnym Mieście Radom, więc logistyka dużo prostsza, bo można się przekimać i najeść u mamusi
3 (secundo) - ma dystans 500km ale i 200km, które to (200, nie 500) było moim celem do przełamania na ten rok
4 (quinto, chyba jednak się pogubiłem) - nie pamiętam, ale powodów było na pewno cztery

Start miałem o 6:55 rano. Przezornie zjawiłem się na miejscu ponad pół godziny wcześniej przez co po odebraniu trackera, co trwało jakieś 30 sekund, przez kolejne 30-40 minut mogłem spokojnie mamrotać i robić sobie wyrzuty z powodu straconego czasu na sen… Na start przyjechał potowarzyszyć mi lokalny funfel, który robił za eskortę przez pierwsze 30 kilometrów. Może pojechałby jeszcze kawałek dalej, ale koncertowa wyjebka z lotem przez kierownicę i lądowaniem z telemarkiem spowodowana gadaniem przez telefon, zakończyła jego występ. Po powierzchownym obmyciu ran postanowiliśmy go zostawić, krwawiącego ze wszystkich czterech kończyn, w środku Puszczy Kozienieckiej. Możliwości miał dwie: albo da radę wrócić do domu, albo zjedzą go dzikie zwierzęta. Podobno dojechał…
Dalej jechaliśmy już we dwóch. Aha - bo zapomniałem napisać, że zaraz po starcie dołączył do mnie kolega R (no wtedy jeszcze nie, ale teraz już kolega), z którym pokonaliśmy pierwszą połowę trasy sympatycznie przy tym dyskutując o życiu i nie tylko. Tak jak napisałem we wstępie - trasa sztos, zwłaszcza ta pierwsza połowa. Malownicze tereny Puszczy Kozienieckiej, przeplatane Warecko-Grójeckimi sadami z relatywnie niewielką ilością asfaltów za to z genialnymi “szutrostradami”, polnymi drogami, jakimś drobnym singlem, leśnymi duktami i kilkoma drobnymi piaskami.
Tempo narzuciliśmy sobie przyzwoite pilnując żeby średnia nie spadła nam poniżej 20km/h co było o tyle wyzwaniem, że kolega R zabrał ze sobą MTB na kołach 26”, kilka zmian odzieży i wiadro pokarmu - co wszystko razem upakowane wiózł dzielnie w plecaku na plecach. Szacun!
Pierwszy pitstop w Warce, poza urokliwym miejscem na kempingu nad Pilicą niespecjalnie miał coś do zaoferowania: możliwość uzupełnienia wody i skosztowania lokalnych przysmaków w postaci pokrojonych jabłek (paaaaanie - bez robaków, nic a nic nie pryskane) i soku wyciskanego z tychże. Dlatego też zebraliśmy się sprawnie i pojechaliśmy w stronę drugiego i niestety ostatniego (serio??) pitstopu w Grójcu. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jeden przystanek przy sklepie o wdzięcznej nazwie Poziomka, gdzie spotkaliśmy dwóch kolegów śmieszków. W tak doborowym towarzystwie zasiedliśmy na “kanapie” z palet za sklepem, z której sądząc po rozrzuconych dookoła odpadach szklanych i kartce “Nie sprzedajemy na zeszyt!”, korzysta na co dzień lokalna “burżuazja”. Pojedli, popili, pośmieszkowali i pojechali dalej - teraz już we czterech.
Doturlaliśmy się do Grójca z nadzieją na jakiś ciepły posiłek i wygodny odpoczynek. Niestety hala sportowa, na której zorganizowano postój ugościła nas ponownie wodą, napojami i tym razem drożdżówką (no chyba że coś przeoczyłem). Przynajmniej klop był schludny…
Koledzy śmieszkowie odjechali właściwie bez postoju, a kolega R postanowił w tym miejscu zrewidować swoje plany utrzymania średniej powyżej 20km/h i w ten sposób się pożegnaliśmy a ja pognałem dalej sam. Jak zwykle zostając sam na sam ze swoimi myślami doszedłem do wniosku, że mogę tak długo nie wytrzymać, więc tempo drastycznie wzrosło. Chociaż mogła to być też zasługa większej ilości asfaltów i wiatru w plecy. Ale wersja lęków przed wewnętrznym ja, bardziej mnie przekonuje…
Po jakiś dwudziestu paru kilometrach, zmuszony uzupełnić zapasy płynów, ponownie zatrzymałem się pod sklepem, gdzie znowu natknąłem się na panów śmieszków czyli “kumpli spod sklepu”. I tak wspólnie dotarliśmy do Biedronki w Mogielnicy. Mam wrażenie że chłopaki generalnie postawili sobie za cel jazdę od sklepu do sklepu, a do tego pod Biedronką postanowili urządzić niezły piknik, bo rozłożyli się z pokaźnymi zakupami na parkingu, rozpoczęli konsumpcję, a znając moje założenia czasowe - delikatnie i sympatycznie dali mi do zrozumienie, że może nie będą mnie już dalej spowalniać.
Tym sposobem ostatnie 60km turlałem się sam. Coraz szybciej… Po dojechaniu w okolice zalewu Domaniowskiego, czyli w znajome tereny, w ogóle puściły mi hamulce i włączył się jakiś dziki tryb rywalizacji - co, niewiele brakowało, skończyłoby się bombą. Na szczęście resztki rozsądku przedarły się z wrzaskiem przez szum łańcucha i wewnętrznych głosów, dzięki czemu zreflektowałem się, że na rowerze to jednak trzeba jeść i pić. Posiliwszy się (niespecjalnie zwalniając) ostatnim tostem i landrynką (sztuk jeden, bo po kolejnej to bym chyba pawia od tych słodyczy puścił) szczęśliwie dotarłem do mety. Tam, całkiem bezmyślnie, wlałem w siebie pół litra piwa, które okazało się NIE być bezalkoholowym, co po 11 godzinach jazdy na rowerze w upale, ścięło mnie niczym gilotyna Ludwika XVI podczas Rewolucji Fancuskiej…

Podsumowując. Powtórzę to jeszcze raz - trasa mega, sam bym lepiej nie ułożył. GPX zapisany do ponownego wykorzystania, może np. z dzieciakami w rozbiciu na dwa dni. Tylko dwa bieda-pitstopy i to tylko na pierwszej połowie trasy - lekka lipa, zwłaszcza przy tej cenie. Do organizacji na mecie (ciepły posiłek, napoje, atmosfera, etc.) raczej nie można się przyczepić. Wiem, że w ramach imprezy były dodatkowe, wieczorne przed i po “pasta-party” i różne integracje, ale ze względów logistycznych nie miałem możliwości skorzystać. Impreza udana, 200km pękło, samozadowolenie i radocha bezcenne!

#rowerowyrownik #gravel #rower #ruszwarszawa #wykopgiantclub

Skrypt | Statystyki
fonfi - 452 227 + 22 + 30 + 15 + 18 + 22 + 21 + 12 + 7 + 20 + 42 + 11 + 22 + 3 + 219 ...

źródło: comment_16560179143Qz8OF5gZq0XAk97DHSzEU.jpg

Pobierz
  • 10
@cestlavie92: Dzięki :) Serdecznie polecam, ja na przyszły rok planuję jakiś ultra ~500km. Może Pomorska 500, albo właśnie Mazowiecki na dłuższym dystansie. Frajda niesamowita, chociaż kilka momentów "na ch.. mi to było" po drodze się trafiło ( ͡º ͜ʖ͡º)