Wpis z mikrobloga

Około 500 000 kilometrów - to odległość, na którą nie oddalimy się od naszego domu. Naszego i naszych rodziców, dziadków, a także wszystkich przodków. Wszystkich, których kiedykolwiek spotkaliśmy. Od jedynej planety, jaką zasiedlamy jako ludzkość. Od Ziemi. Smutne. Nigdy nie podbijemy kosmosu. Nie zrobią tego nasi potomkowie. Koniec marzeń. Wizje snute przez pisarzy nie spełnią się.
A dlaczego? Cóż..., siedzę zamknięty na statku kosmicznym, w schronie mającym zabezpieczyć załogę przed wiatrem słonecznym. Przed strumieniem zabójczych protonów, elektronów i cząstek alfa. Miał nas chronić w czasie rozbłysków słonecznych i to zapewne dzięki niemu, choć w części myślę logicznie. Zostało mi chyba jeszcze kilka minut. Już czuję ogarniające mnie szaleństwo. Niedługo zmienię się w... Ale po kolei.
Jest 25 stycznia 2047 roku. Nazywam się Edward Miles i jestem kapitanem statku "Reconnaissance". Celem misji było zdobycie Czerwonej Planety. Postawienie ludzkiej stopy na powierzchni Marsa. Kolejny kamień milowy w ekspansji kosmosu. Cztery lata wcześniej wyleciał nasz bliźniaczy statek - "Recognition", wraz z dwunastoosobową załogą. To oni mieli być pierwsi. No właśnie, mieli. Wszystko szło dobrze, dopóki nie oddalili się od Ziemi na pół miliona kilometrów. Kontakt urwał się nagle i niespodziewanie. Nie było żadnych zakłóceń, rozbłysków słonecznych, szumów. Jakby ktoś odciął kabel telefoniczny podczas rozmowy - nagła, głucha cisza. Opinia publiczna była zdruzgotana. Obywatele domagali się wyjaśnień. Jednak nie było wyjaśnienia. Czy to meteoryt uderzył w statek? Czy wybuchło paliwo? Nikt nie wysunął przekonującej teorii. Cztery lata później wylecieliśmy my. Druga szansa na podbój Marsa. Również nic nie zapowiadało tego co się wydarzyło, choć nie jestem pewny nawet co się stało. Po 500 000 kilometrów nagła przerwa w łączności z kontrolą lotów i... ten ból głowy, pisk w uszach. Widziałem wijącą się z bólu załogę, odbijali się od ścian. Postronny obserwator mógłby stwierdzić, że w stanie nieważności wyglądało to komicznie, ale nigdy nie czułem większego bólu i nie byłem bardziej przerażony. Nie mam pojęcia jak długo to trwało - minutę, dziesięć minut, godzinę? Potem doznałem jeszcze większej grozy, a po wyrazach twarzy kolegów wiedziałem, że też słyszą, ale nie uszami, to... słyszałem ten głos w głowie, w środku mózgu. Wwiercał się w umysł i paraliżował zmysły. Ludzki język, ale głos nieczłowieczy, szatański, zły! Każda padająca sylaba miażdżyła nerwy w całym ciele. Mówił: NIE - WOL - NO - WAM... NIE - OPU - ŚCI - CIE... NIG - DY... Potem ludzie zaczęli się zmieniać, jedni szybciej, inni wolniej. Skóra bulgotała im jak wrzący olej, wysuwały się szpony, oczy zmieniały się w czarne otchłanie, rosły kły. Nie znam końcowego efektu przemiany. Byłem blisko schronu i zamknąłem się. Teraz nagrywam to, choć wiem, że nikt nigdy nie wysłucha moich słów. Wysiadło oświetlenie. Trzeszczy konstrukcja statku. Czuję, że się zaczyna, nawet nie mam czym się zabić. Moje ciało się zmienia. Słyszę ich. Ściany dobrze przenoszą morderczy jazgot, piekielne ryki. Drapią w drzwi śluzy... #esteradshort #opowiadanie #horror #pasta
  • Odpowiedz