Wpis z mikrobloga

#narkotykizawszespoko #lsd #tripreport

TLDR: nie zamierzałem brać; było kapitalnie; wizuale; heheszki aż mnie potylica boli; pościgi i wybuchy;

Wczorajszy dzień był niezłym zbiegiem wydarzeń. Wielu rzeczy, które robiłem w międzyczasie pozapominałem, ale nawet jeśli brakuje jakiegoś opisu to możecie założyć, że cieszyłem się jak madki z pińcsetplus, darmowych świeżaków i takich tam.

Słowem wyjaśnienia (można pominąć):
Byłem sobie na jachtach przez kilka dni, wróciłem niczym stary wilk morski: nieogolony, nieogarnięte włosy spięte, bo w rozpuszczonych wyglądałem na istnego tarzana, lekko wymęczony, bo nockę po powrocie nie spędziłem u siebie i z rana musiałem wrócić na chatę. Stopę postawiłem około 9, zacząłem się ogarniać porobiłem pranie, zakupy, śniadanie, cośtam z ziomkiem jakieś drobne misje porobiłem. Strzeliliśmy sobie 4rokilometrowy bieg, a po powrocie jeszcze 20stominutową medytację - tak o, dla lepszego samopoczucia.
Jako że pogoda była mmmmmpiękna, zaczęliśmy rozkminiać, jak to by było, gdyby odwiedził nas mój rzekomy ojciec tj. listonosz, mający w swojej torbie nasze znaczki. Śmieszki, heheszki (właśnie po medytacji), rozebrzmiał dzwonek do drzwi. Kumpel (nazwijmy go Kawasaki) otwiera a tam nasz bohater! Widzę uśmiechniętego Kawasaki od ucha do ucha i już wiem co się stało się!
Niewiele się zastanawiając stwierdziliśmy, że dobra, wrzucamy kwas w tester i jak będzie gitara to rozdzielamy misje - on idzie po owocki i smaczne rzeczy, a ja ogarniam chatę. W życiu tak dokładnie tego zaniedbanego mieszkania nie ogarnąłem. Trochę to zajęło a gdy skończyłem, zrobiłem sobie wreszcie śniadanie (coś koło 13). Pół godziny potem Kawasaki wrócił, wypełniając swoją misję w punkt - oprócz owocków standardowych kupił mi limonkę, kwas cytrynowy i gumy Shocki (te zielone, kwaśne <3 ). Nikt mi nie wmówi, że jest coś lepszego niż kwaśne rzeczy na kwasie. ZA-PO-MNIJ-CIE

Samopoczucie miałem wyśmienite, po prostu zajebiście dobry dzień, samopoczucie naprawdę dobre, dawno tak się nie czułem fajnie - to i pogoda zdecydowanie przeważyło o zarzuceniu sobie kartonu.
Nie chcieliśmy też pościgów i wybuchów, więc stanęło, że weźmiemy sobie łagodnie 75ug tak dla smaku aromatu, upiększyć dzień, wywindować uśmiech na ryjcu.

Właściwa część:
GODZINA W 15.00

Usiedliśmy na parapecie zatapiając stopy w bluszczu, ciesząc się słonkiem kompensującym chłodnawy, delikatny wiater. Obaj skręciliśmy sobie po szlugu ot tak, dla zabicia czasu. Słaby ruch uliczny, pedalarze i biegacze, spokojne bombelki i pierwszoroczne studenciaki tworzyły nieco sielankowy klimat. Wyglądało na to, że wszyscy korzystają z ostatnich ciepłych dni, złotej polskiej jesieni.
Wpadliśmy na pomysł, że stworzymy sobie badaczy do Call of Cthulhu do czasu aż nam mózg nie eksploduje. Ta misja okazała się niesamowicie ciężka - wertowanie podręcznika, szukanie imion etc - ale ile frajdy nam sprawiła. Momentami już płakaliśmy ze śmiechu, z tego że zapominaliśmy czego szukamy, topiliśmy się w słowach, które właściwie nie miały znaczenia ale gdy już przyszło co do czego no to, heeej, postać półgłówka o imieniu Eazakiel Gladys wydawała się kureeeewsko przezabawna. W pewnym momencie już wiedzieliśmy, że to nie ma sensu. Gdy zauważyłem bezcelowość zadań, uderzając głową w blat, śmiejąc się jak wariat zacząłem dostrzegać wizuale na ścianie.

Pionowe bruzdy zaczęły falować, obrazy rozwieszone w pokoju zaczęły być niczym wielowymiarowe płaskorzeźby, fraktale na suficie tańczyły, zmieniając pary, bruzdy w drewniacnych belkach się rozpływały. Tutaj muszę wspomnieć o jachtach, bo standardową rzeczą po powrocie jest to, że błędnik (?) musi się przyzwyczaić i jak robisz sobie dwójeczkę to się bujasz - no a na kwasie to wręcz tańczysz stojąc, pozwalasz się temu ponieść więc no, wyglądałem jak pieprzony wariat, śmiejąc się, chodząc jak pijany i bredząc głupoty.

Kawasaki rzucił pomysł, coby pojeść owocków więc załadowałem Shocka, ćwiartkę limonki iiiiii się #!$%@? zawiodłem. Nie miałem tych smakowych odczuć podczas gdy jadłem cytrynę na poprzednim tripie, gdzie czułem jak mi kwaśność przeżera kubki smakowe, zostawiając je poparzone, wżynając się w podniebienie - cóż zrobię, ostatnio smaki, teraz wizuale i to je chciałem dostać.
Pojedliśmy jeszcze ananasa, trochę pomarańczy. W między czasie gubiliśmy się w słowach z milion razy, plecąc trzy po trzy, ale jednak siebie rozumieliśmy doskonale i tak samo doskonale skręciliśmy sobie szlugi podziwiając wizuale na wieeeeeloooobarwnych, mieniących się liściach ukąpanych w słońcu. Czerwień przechodziła w pomarańcz, potem w delikatną żółć, poczym wracał ich kolor. Horyzont drzew delikatnie wibrował, potęgując wrażenie "dziania się".

Między tym szlugiem a decyzją o wyjściu na spacer, stała się rzecz straszna. Do naszego pokoju wparował ziomek z drugiego pokoju, bez pukania, bez kultury. Zaczął się pytać co to za owocki, w ogóle ooo chłopaki wyżerka blablabla takie wiecie, #!$%@? jakby był może nie zazdrosny, ale jakby miał wyrzuty? Ogólnie wiedziałem, że on po prostu tak brzmi, ale na Kawasakim zrobiło to złe wrażenie. Zbiło go to z tropu i #!$%@?ło delikatnie mu tripa. Gdy tamten wyszedł, kumpel mi powiedział, że widział po prostu taką masę "złej energii" i jakkolwiek to idiotycznie nie brzmi, to była prawda. Odniosłem takie same wrażenie, ale że jestem gibki i zwinny mentalnie, obroniłem się przed tym. Jednak niesmak pozostał. (Wyglądało to mrocznie, bo lampa była naprzeciw drzwi, cień rzucany potęgował mrok, typ wydawał się większy etcetc).
Gdy ten już wyszedł, zaczęliśmy szykować do wyjścia, co szło delikatnie mówiąc niezgrabnie i nieogarnięcie. Milion piruetów, jakieś idiotyczne pomysły na stroje (szlafrok, oksy muchy i pióropusz indianski xD), szukanie kluczy, ładowanie owoców w kurtki, tytoniu i całego oprzyrządowania do fajek -

to jest mój ulubiony stan kiedy totalnie zajebiście ogarniasz tylko właściwie nie wiesz co ogarniasz.
To jest moje wewnętrzne zamiłowanie do "cosmic joke", Jokerów, ironii i tej całej bezsensowności. To jest to, czym dla mnie jest kwas - #!$%@? wariactwem, kiedy po prostu rzeczy mają i nie mają sensu jednocześnie. Ten moment, kiedy atakuje mnie mnóstwo drobnych obsesji niczym ujadające stado jamników. Wtedy nabieram tego luzu, droczę się z własnymi przekonaniami, bólami, frustracjami, prowokuję by mnie zatakowały, ale wiem, że jestm bardziej zręczny, znożny, gibki, moja obczajkowość jest wyostrzona i jestem pieprzonym bandytą, a jak się wypieprzyę to i tak stwierdzię, że fajnie jest poleżeć.

Ale dzieję się tylko gdy dostrzegam własne szaleństwo i ono wtedy się potęguje. Szaleję dla samego siebie, wariuję dla wariactwa, daję się ponieść nadmiarowi bodźcom w mojej głowie, staję się własnym zagrożeniem. Ubóstwiam gdy cała biochemiczna maszyna robi fikołki, impulsy elektryczne przesterowywują moje myśli, wzrok mi zgrzyta i wszystko jest na opak, jakby mój topił się w wielobarwnych płomieniach.

I właśnie ten stan trwał od momentu wyjścia z chaty. Przeszliśmy kawałek aby usiąść nad rzeką, przejść się parkiem, pospędzać czas z naturą. Położyłem się na trawie obserwując płonące na niebiesko niebo, gdzie delikatne, ale ostrokształtne chmury dostawały aberracji chromatycznej a przelatujące ptaki pozostawiały za sobą smugi, tak samo jak moja dłoń, którą mogłem palować po niebie. Skały po prostu płynęły, kontury liści się wysprzęglały (coś jakby efekt dwóch luster naprzeciwko siebie ustawionych), a woda to w ogóle nie wiem co robiła, Chyba normalnie płynęła, nie wiem.

Gdy już słonko chowało się za drzewami, postanowiliśmy iść dalej, nieco wyżej, połaknąć promieni. W którymś momencie się rozdzieliliśmy się. Stanąłem przyglądając się wronie z wzajemnością. Miałem uczucie jakgdyby zwierze patrzyło na zwierzę. Nigdy w ten sposób, tak świadomie tego nie odczułem. Wyczuwałem tę wspólną, zwierzęcą płaszczyznę, patrzyłem na siebie jej wzrokiem - coś wspaniałego.
Gdy Kawasaki wrócił, poszwędaliśmy się jeszcze jakiś czas i czułem, że kwas powoli schodzi z bani i zacząłem nieco tęsknić, ale nie jakoś personalnie, po prostu pogodziłem się z tym.

Wracając na chatę, uzgodniliśmy, że no, ćpun musi mieć "#!$%@? jazda samoloty", więc zarzucimy sobie po ćwiartce bożej emki (45mg).

Wchodząc do chaty, minęliśmy współlokatorów z ekipą - idealne synchro. Wczłapaliśmy się do mieszkania, a gdy otwarłem drzwi, ledwo co, pochamowałem wymioty. Tak capiło w mieszkaniu jakąś fasolką po bretońsku wymieszaną z potem, zaduchem, okropieństwiem w formie zapachu. Natychmiast pobiegłem do pokoju, gdzie na szczęście zapach był normalny, otwarłem okno i to samo zrobiłem w kuchni, aby cug zrobić. Jak się okazało, ziomek co się wprowadził, zostawił w kuchni WIADRO BIGOSU. CZAICIE, WIADRO BIGOSU PRZYWIEZIONEGO Z CHATY. Tak to cuchnęło, że już widziałem morze wymiocin wylewających się wszystkimi otworami z mojego ciała... pieprzone wiadro bigosu xD

Na szczęście humorek nam dopisywał, a ja, z szaleństwem w oczach sięgnąłem po nóż coby poćwiartować pigułę. Akurat Kawasaki czytał swoje zapiski nt medytacji i koncentracji, jak można ją zwiększyć etc. Podczas gdy on mi tłumaczył co i jak, ja jednak nie odrobiłem lekcji. Rozpieprzyłem tę pigułę krzycząc "KONCENTRACJA HAMMMMMMMMMMM" rozwalając ją w mak. Próbowałem ratować sytuację, krojąc ją jeszcze bardziej, a właściwie miażdżąc. Temat koncentracji i mojej niekoncentracji był tak cholernie śmieszny, że prychając, próbowałem hamować powietrze i katar, no bo ten, koncentracja, piguła w maku, byleby tego nie rozwalić po stole. Po chyba 5-6minutach za pomocą Kawasaki, wykonałem misję i zjedliśmy ten gorzki lek, a to była dopiero 19/20.

Emeczka jak to emeczka, zaktywowała ponownie szaleństwo, energię i wizuale. Muzyka sączyła się z głośników, a my w tym miłym otoczeniu skórek po owocach, porozrzucanych ubraniach, kolorowych obrazach i całym rozgardiaszu bredziliśmy. Kawasaki stwierdził, że idzie wziąć prysznic, więc ja rozłożyłem się na kanapie, założyłem słuchawki i zacząłem się rozpływac. Uczucie znikania nie było mi obce, ale jednak wtedy było niesamowicie odczuwalne. Leżałem, słuchając TEGO, zamknąłem oczy.

Wtedy stało się coś totalnie niesamowitego. Poczułem jakby nikt dał mi nic, totalnie bezinteresownie. Poczułem wewnętrzne ciepło, rozchodzące się od serca po całym ciele. Poczułem tę cholerną niezidentyfikowaną wdzięczność i dobroć. Poczułem tę miłość mnie do samego siebie, do kogoś innego, kto jest mi niesamowicie ważny. Chciałem wręcz wykrzyczeć, wydrzeć gardło na pełnej mocy, chciałem aby struny głosowe mi popękały, chciałem to wszystko wyrazić, lecz skierowałem to do wewnątrz i te odczucia się nasiliły. Wizuale przy zamkniętych oczach były niesamowite... wgłębiałem się w lekko fraktalowy tunel.
Otwierając je, cały pokój falował. WSZYSTKO CO WIDZIAŁEM PŁYWAŁO. ABSOLUTNIE WSZYSTKO. Belki jak maszty, sufit jak płachy, obrazy tańczyły, podłoga pływała, kolorowe sznury wesoło zmieniały kolory. Te same wizuale, które miałem na początku, były kilkukrotnie silniejsze a w połączeniu z wyżej opisanym uczuciem dawały tak niesamowity efekt. Ciężko jest mi to opisać słowami. To była jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu. Byłem absolutnie sam w całym świecie. Byłem ja, moje wizuale, miłość, wariactwo, obsesje, ale jednak nie utożsamiałem się z tym, tylko chłonąłem jak gąbka. Te samo uczucie samotności, które na poprzednim tripie wręcz mnie zmiażdzyło, przeżuło i wypluło jak TVN, teraz było najlepszym, co mnie w ogóle spotkało.

Po jakiś 15-20minutach, Kawasaki wrócił, ciesząc ryło, że no zajebiście wziąć prysznic na kwasie (zaprawiony w boju chłop) i sam to zrobiłem, ale bez szału. Raczej podziwiałem wizuale i duperele. Oczywiście popatrzyłem na siebie w lustrze, nagadałem do siebie jakiegoś motywacyjnego gówna i wyszedłem.

Oczywiście, dalej byłem rozstrzelony więc ubieranie się zajęło mi trochę czasu. Caaały czas rozmawialiśmy sobie o tym i o tamtym. Stwierdizłem, że w sumie możemy szlugę spalić ale żeby trochę się wyczilować, zostawiłem tylko białoniebieskie lampki choinkowe na belkach, coby klimat był i usiedliśmy na parapecie.

Błoga cisza. Niebo. Księżyc. Bluszcz pod stopami. Nie wymieniliśmy się ani słowem przez ponad 10minut, ale mieliśmy doskonałe połączenie. Ta niewerbalna rozmowa, którą doświadczyłem drugi raz w życiu po prostu była tak magiczna, wręcz surrealistyczna. Te porozumienie przez ciszę, przez doświadczanie samej obecności drugiego człowieka jest po prostu niewyobrażalna. Nie wiem jak to się dzieje, nie wiem jak to działa, po prostu to się działo. Gdy jednak moje myśli zaczęły zbaczać "z rozmowy", Kawasaki wstał i powiedział, że miał to samo, w tym samym momencie i zleźliśmy z okna. Ja wróciłem na kanapę, odpalając światła, on na fotel i rozmawialiśmy. Ta rozmowa zawierała w sobie absolutnie minimalną liczbę słów splecionych ciszą. Nie było powiedziane nic zbędnego. To była najbardziej treściwa rozmowa w życiu, a jednocześnie najmniej werbalna. Ja pierprze, te uczucie, gdy ktoś Cię słucha i vice versa...

Imprezę zakończyliśmy ok 24, jednak się okazało, że żaden z nas do 3rano nie mógł usnąć i jedynie chodziliśmy na szlugi w przerwach od prób zaśnięcia.

To chyba nie było 75ug tylko więcej, bo wystrzeliło nas całkiem za mocno.
Napiszę jeszcze drugą część tripa, tę bardziej "wspólną", rozmowy, rozkminy etc. Pominąłem chwile totalnej ekstazy typu OOOOJAKIESUPERFRAKTALEMAMYNAKAFELKACHWLAZIENCEEEEEEEEOOOOOOOOCHUUUJJJJJJAAAAHAAHA

Aaaa teraz idę dalej pluć na ludzi, wyzywać od fiutów, grzeszyć, gwałcić i zabijać ;)
  • 6
  • Odpowiedz