Wpis z mikrobloga

Grzesio czasem zadzwoni, że mu rąk brakuje, a że znamy się milion lat, to pruję z odsieczą. Mój przyjaciel stawia nagłośnienie na wszelkiego rodzaju imprezach – od przemówień ku czci, poprzez konferencje dla wąskiej grupy specjalistów opisujących skomplikowanym językiem przedmioty użytkowe typu grabie, do koncertów na sporych obiektach, gdzie laski rzucają tymi częściami garderoby, które, z definicji, winny zakrywać dane wrażliwe. Osobną kategorią są imprezy, w trakcie których magicy od marketingu, #!$%@? w poliestrowe garnitury, opychają randomowym januszom, po pierdyliard złotych, rewolucyjne sprzęty typu jednorazowe zapalniczki, których powszechna nazwa to zapałki. Janusze biorą kredyt na tysiąc lat i potem z Karyną co dwa dni robią gryla na balkonie, żeby cebulaki z innych pięter poczuły woń nowoczesności.

Tym razem trafiłem na występ kolunia, którego wiarygodność była proporcjonalnie odwrotna do długości czasu jaki poświęcił na to, żeby w y g l ą d a ć. Jego buty kosztowały tyle, co roczny budżet stolicy, w zasadzie to mógłby nie przyjeżdżać, tylko same buty wystawić na scenę, ludzie i tak by oszaleli. Marynarka i spodnie leżały na nim tak, że przez cały występ byłem przekonany, że jego matka urodziła garnitur, a dopiero potem uszyła do niego dziecko. Na rękach i szyi miał tyle rzemyków z kłami egzotycznych zwierząt, że do autobusu to on pewnie wsiada w kagańcu. Każdy krok wystudiowany, słowa krzesze żywym ogniem, wzrok wieszcza, opalony, wymuskany, wylizany, #!$%@?ę, laleczka.
Treści, które jął rozsiewać po zebranych, to, #!$%@?, mentalne garnki zeptera. „Jeśli chcesz być bogaty to bądź”, „nigdy nie przestawaj słuchać swojego wewnętrznego zwycięzcy”, „pamiętaj, że miarą szczęścia jest ilość dni, w których jesteś szczęśliwy” i tak dalej przez cztery godziny. Było coś o rybce z wędką, o perłach i wieprzach i o nasiąkniętej skorupce. Wszystko to opakowane w multimedialny spektakl, który u epileptyka wywołałby atak, a u zebranych zanik pamięci krótkotrwałej i zawieszenie afektu. I tłum w to poszedł jak dzik w trufle, wszyscy chcieli być jak Pan Laleczka w kiełkach. To było jakieś zbiorowe walenie konia kolesiowi, który etycznie był na poziomie rozwielitki.
Trochę posmutniałem, bo bezrefleksyjne wchłanianie intelektualnego azbestu tworzy wokół rzeczywistość, która trzeszczy i wrzeszczy za każdym razem, gdy chodzi o coś więcej niż #!$%@? się pod korek i skandowanie haseł z dupy.

Pod domem spotkałem swoich sztajmesów jak czekali na gwiazdkę przy monopolowym. Wszedłem do sklepu i dziesięć minut później zerowaliśmy z Heniem pół litra za śmietnikiem.
– Widzisz… – pomiędzy kolejkami musiałem się wygadać. – Byłem na takiej imprezie, na której koleś wycięty z plakatu #!$%@?ł o spełnianiu marzeń i byciu szczęśliwym.
– No i? – Heniu już był lekko porobiony, więc raczej zmierzał do brzegu.
– No i #!$%@?, nic się nie dowiedziałem, plastikowy był – podsumowałem.
– To długo się będzie rozkładał – Heniek popatrzył na trzymany w dłoni kubeczek. Swoje wiedział.
– A ty, szczęśliwy jesteś? – nawiązałem po chwili.
Henio kiwnął głową.
– A skąd to wiesz, co? Skąd wiesz co jest miarą szczęścia? – ciekawość wzięła górę.
Zmrużył oczy i westchnął błogo.
– Promile…
#pasta #uzyjwyobrazni
  • Odpowiedz