Wpis z mikrobloga

Najpierw był incydent z moskwiczem.
W Birmie pracowało dwóch techników z fabryki imienia Leninowskiego Komsomołu, która dostarczała Birmie (bądź miała taki zamiar) swoje samochody.
Technicy prezentowali unikatowy egzemplarz stojący na podwórku przed domem przedstawicielstwa handlowego — starej, piętrowej budowli z werandą, która obiegała budynek wokół pierwszego piętra. Tam, ściśnięci jak śledzie w beczce, mieszkali pracownicy tegoż urzędu oraz dwóch techników.
Ci dwaj byli prostymi chłopakami i nudzili się. Samochodu nikt nie kupował, nie było nawet chętnych do oglądania.
Technicy pili dużo tanich i mocnych birmańskich napojów, blisko spokrewnionych z bimbrem.
I kiedyś zdarzyło się tak, że wypili wszystko, co było w domu.
Chcieli jeszcze.
Dość mocno pijani, wsiedli do samochodu i pojechali na lotnisko Mingaladon, bo tam był całodobowy bufet z alkoholem.
Na lotnisko dojechali szczęśliwie, jedną butelkę wypili, jedną wzięli ze sobą, żeby wypić na dobranoc.
Szosa z Mingadalonu była niezbyt szeroka i dość kręta. Ciemno jak w jaskini. Chłopaki byli już w takim stanie, że nie zauważyli jadącego poboczem policyjnego patrolu na rowerach.
Samochód zahaczył jednego z policjantów. Policjantowi oderwało ucho.
Chłopaki zatrzymali moskwicza, by, jak utrzymywali później, zawieźć policjanta do szpitala. Ale drugi zaczął coś groźnie mamrotać, a nawet krzyczeć w swoim dzikim języku. On czegoś żądał, a nasi nie rozumieli. Wtedy powiedzieli policjantowi:
— A pójdziesz ty w…!
Wsiedli do samochodu i pojechali. Jak twierdzili — żeby poszukać dobrego lekarza.
Oburzony policjant nie wymyślił innego sposobu zatrzymania samochodu, jak tylko otworzenie do niego ognia. Zdążył dać kilka serii.
Pół godziny później ambasadora Związku Radzieckiego obudził telefon z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Birmy. Ministerstwo wyrażało zdumienie, dlaczego radzieccy specjaliści samochodem o takim to a takim numerze rejestracyjnym prowadzą po pijanemu i rozjeżdżają policjantów.
Ambasador obiecał zająć się tą sprawą.
Obudził sekretarza, który zadzwonił do domu przedstawicielstwa handlowego, zrywając ze snu któregoś z mieszkańców.
Na polecenie ambasadora mieszkaniec wyjrzał przez okno. Podwórko było dobrze oświetlone. Samochód techników stał na miejscu. Mieszkaniec oznajmił ambasadorowi, że oświadczenie ministerstwa to oszczerstwo i prowokacja. Ambasador przekazał to ministerstwu.
Ministerstwo nie pozwoliło ambasadorowi pospać. Zadzwoniono ponownie i ponowiono oszczerstwo. Dyktując numer samochodu i rysopisy techników.
Ambasadorowi znudziła się telefoniczna walka z oszczercami, widocznie było mu ciężko na duszy. Ubrał się, wezwał samochód i osobiście pojechał do przedstawicielstwa handlowego.
Była głęboka noc. Nawet ptaki spały.
Tylko czasem — groźnie i bezszelestnie — przelatywały latające lisy.
Ambasador zatrzymał samochód na podwórku, wysiadł i podszedł do moskwicza. Bez trudu dostrzegł, że samochód jest podziurawiony kulami.
Drzwi nie były zamknięte.
Ambasador pociągnął je na siebie. Otworzyły się. Siedzenia moskwicza były zalane krwią. Ambasadora tknęło straszliwe przeczucie.
Wbiegł na pierwsze piętro i bez stukania wszedł do pokoju techników.
Technicy spali tak mocno, że nie zwrócili uwagi na zapalenie światła. Obaj mieli nogi owinięte prześcieradłami, żeby krew nie kapała. Prześcieradła były czerwone i mokre.
Ambasador wezwał lekarza.
Do przyjazdu karetki nie budzono zuchów z fabryki Leninowskiego Komsomołu.
Lekarka na ich widok straciła przytomność. Ocucono ją. Następnie obudzono techników, zaczęto im prawić kazania i opatrywać rany.
Sprawę jakoś zatuszowano. Doradca do spraw kultury i jednocześnie specjalista do spraw bezpieczeństwa wymyślił sprytne posunięcie. Jeden z techników nosił, jeśli się nie mylę, nazwisko Orłów. Takie samo nazwisko nosił jeden z radców ambasady.
Jeszcze tego samego dnia ambasada ZSRR wystosowała do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Birmy notę, w której stwierdzano, że zeszłej nocy, w okolicy lotniska Mingaladon, patrol policyjny ostrzelał samochód. Samochodem tym jechał radca ambasady Orłów, człowiek absolutnie nietykalny. Ambasada Kraju Rad prosi o natychmiastowe podjęcie odpowiednich kroków oraz o pozwolenie na natychmiastowe odesłanie radcy i jego kierowcy, również ranionego przez policjantów, do ZSRR.
Odesłano, rzecz jasna, techników. Ich rany goiły się w try miga, pewnie na skutek silnego zdezynfekowania spirytusem.
Birmańczycy zdawali sobie sprawę, że Rosjanie zastosowali wybieg, ale nikt nie miał ochoty kłócić się z powodu policyjnego ucha. To był czas dobrych stosunków i umiarkowanej współpracy. Toteż na oficjalnych przyjęciach nikt nie pozwolił sobie na nietaktowne zdumienie, dlaczegóż to pan Orłów, który rzekomo wyjechał do ZSRR, tak szybko powrócił.
Oczywiście, w niewielkim hierarchicznym, podrzędnie złożonym światku radzieckiej kolonii w Birmie nikt nie odebrał historii dzielnych techników jako dzwonka alarmowego, początku tragedii prowadzącej do haniebnej śmierci tegoż światka. Przeciwnie, wyczyny techników były świadectwem szczególnej fizycznej i moralnej siły człowieka radzieckiego.
— Tylko popatrzcie! — głosili nasi wysoko postawieni obywatele. — Nawet kule się ich nie imają!
— Co oni tam mają za kule! — odpowiadali inni. — Nas taki kulami z drogi nie zbijesz.
Co to za słodycz, takie przekonanie o własnej niezłomności!
#kir#Bulyczow