Wpis z mikrobloga

Gdyby istniała, chętnie bym przeczytał książkę na podstawie której Kamerdyner mógłby być nakręcony. Bo film ogląda się miło, ale jednak jak spłyconą adaptację.


#film #dziesiatamuza #kamerdyner #oscary2018

Melodramat to dość specyficzny gatunek kina. Obwarowany jest tak wieloma niepisanymi regułami i cliche'ami, że tylko czasami można jasno określić co jest melodramatem, a co nie. Nie podejmę się wyzwania ich spisania, ani tam bardziej przekonywania kogokolwiek, że to gatunek warty uwagi. To się czuje.

W tej kwestii jest bardzo podobny do westernu. Niby umiejscowienie akcji na głębokim dzikim zachodzie wskazuje na jasny podział, co jest westernem, a co nie - ale są przecież westerny dziejące się w Europie czy na południu Stanów Zjednoczonych - są uwspółcześnione westerny jak rewelacyjny serial Justified, co to w Kentucky XXI wieku się dzieje. To raczej zespół cech wpływających na atmosferę, historię wpływa na to co nazwiemy westernem, a co nie. Oczywiście, niebezspornie.

Oglądając zarówno melodramat jak i western, już na samym początku akceptujemy konwencję. Trudno iść na western i mieć pretensje do kogokolwiek innego niż do siebie, że nie spodobało nam się takie, a nie inne postrzegania świata. Pozornie zerojedynkowe postacie, fabuła co najwyżej niewymagająca, konflikt cynizmu i idealizmu, a dialogi mocno oszczędne. To tylko przykłady, bo Tarantino w swoich dwóch ostatnich westernach temu zaprzecza, a raczej nikt nie będzie się kłócił, że nie mamy do czynienia z westernem.

Melodramat to przede wszystkim wyolbrzymienie. Greckie melos, miód, który jest jednoznacznie słodki i dramat, który w Grecji oznaczał po prostu sztukę, teraz raczej umiejscowimy go po drugiej stronie spektrum od słodyczy. Melodramaty bywają słodko-gorzkie, acz zdarzają się tylko słodkie i tylko gorzkie. Jedno jest jednak pewne, coś trzeba czuć. Nie może być miałki, musi być wydumany. Idąc do teatru akceptujemy sceniczne dialogi i grę aktorską, idąc na melodramat akceptujemy odwoływanie się przede wszystkim do uczuć wszelkiej maści, niż do logiki. Melodramat też zawsze uderza w skrajności. Jak miłość, to tylko na zabój, jak śmierć to tylko podczas wojny czy pojedynku, jak bohaterowie to zawsze albo skrajnie bogaci lub skrajnie ubodzy (najlepiej gdy i jedno i drugie) i zawsze - dobrzy albo źli. Czasami dobry, ze złymi intencjami, czasami źli z dobrymi intencjami, czasami na początku źli a potem dobrzy, a czasami na odwrót.

Trzeba dać się w to wciągnąć. Przełknąć i zaakceptować, albo się zachwycić. Bo inaczej, nawet najlepszy melodramat się nie spodoba.

--

Piszę to wszystko na wstępie, w ramach przestrogi. Film Kamerdyner w reżyserii Filipa Bajona, nie spodoba się każdemu, bo taka jest cecha gatunku. A jak się w nim sprawdza? Wydaje się, że całkiem nieźle.

Oglądając go, trochę trudno odejść od skojarzeń do tych wielkich - jest w nim coś z Przeminęło z wiatrem, jest w nim coś z powieści Steinbacka i jego kilku rewelacyjnych adaptacji. I jest to po prostu polskie. Boże broń, nie mówię tego używając aspektu narodowości w negatywnym świetle. Po prostu, nie mamy za wiele typowo polskich melodramatów. Choć sporadycznie i dość regularnie próby nakręcenia takowego się pojawiają. Z różnym skutkiem.

Gdyby nie to, że jest już narodową epopeją, fabularnie Pan Tadeusz jest wręcz wymarzonym melodramatem. I to narodowym. Wersja Wajdy od tego nie ucieka. Później Quo vadis, choć osadzone w Starożytnym Rzymie, ramy gatunkowe wypełnia. Potem, mogę wspomnieć o Małej Moskwie, ale tam się tego tak nie czuło (dużo będzie dzisiaj "czucia", z którym można zgadzać się lub nie), tej narodowości tak bardzo nie było, choć było o konflikcie polsko-rosyjskim. Samotność w sieci? No niby też, choć tak współcześnie. Ktoś mógłby się spierać że ukochany przeze mnie Znachor jest melodramatem, ale tę rękawicę może podniosę w innym tekście.

Tak czy siak, tak uwznioślonych i ogólnonarodowych melodramatów na naszym rynku nie było. I pod tym względem Bajon pokazuje nieznane dotąd "u nas" tereny. A w Hollywood są one od początku kina. Zapamiętajcie to zdanie, będzie bardzo ważne za kilkanaście akapitów.

Historia filmu pokazuje sztywno określone 45 lat, od 1900 do 1945 roku, pewnej wsi i pewnego pałacu na Kaszubach. Nękanego wojnami, zewnętrznymi i wewnętrznymi terenu, w którym ścierają się różne nacje - Niemców (vel. Prusów), Polaków oraz Kaszubów, które także żyć ze sobą muszą. Główny bohater, tytułowy Kamerdyner grany przez Sebastiana Fabijańskiego, jak w dobrej opowieści raczej służy jako punkt do interakcji z pozostałymi, o wiele ciekawszymi bohaterami, jak między innymi niemiecki hrabia na włościach Hermann von Krauss(grany przez Adama Woronowicza) i jego rodzina, oraz kaszubski "król" Bazyli Miotke grany przez Janusza Gajosa. I zawiłe relacje pomiędzy tymi bohaterami w różnych kierunkach są punktem wyjścia całej opowieści.

Pod tym względem muszę przyznać, że to naprawdę ciekawa opowieść. Chętnie dowiedziałbym się więcej o przedstawionym świecie. Pod tym względem Bajonowi udała się rzecz niesłychana - nakręcił na swój sposób typową polską adaptację dla szkół lektury. Z tym, że żadnej lektury nie ma, a scenariusz był oryginalny. Powtórzę to co napisałem na początku - gdyby istniała, chętnie bym przeczytał książkę na podstawie której Kamerdyner mógłby być nakręcony. Bo film ogląda się jak spłyconą adaptację, co z wielu przyczyn poszła na ustępstwa.

Przyczyn tego może być kilka. Bajon jest niezłym rzemieślnikiem. Nie oczekiwałbym niczego mniej od człowieka który przez wiele lat był dziekanem wydziału reżyserii łódzkiej filmówki. I pod względem warsztatu film jest świetny, technikalia godne podziwu. Brakuje w nim odrobinę większego wyczucia, kierowania się intuicją i sercem. To czy w melodramacie jest istotne wcale nie jest takie oczywiste, dlatego odpowiedź pozostawiam wam.

To rzemiosło też widać u dwóch głównych graczy - Woronowicza i Gajosa. Tego pierwszego nie trawię, ale w roli #!$%@?ńskiego hrabiego naprawdę odnajduje swoją niszę i wykorzystuje swoje atuty. Gajos zaś? Role życia już raczej nakręcił jakiś czas temu i na tę chwilę obsadzenie go w jakiejkolwiek roli to po prostu pewniak, że się z niej wywiąże i zagra to dobrze. Tu jest identycznie. Fabijański, któremu pomimo tytułowości roli (#!$%@?ąc jak bardzo nieadekwatny do treści jest tytuł), dalej trudno będzie się przebić na naszym rynku jako "leading role type" nie przeszkadza. Na plus - Szyc, który w tym filmie i ostatnio w Zimnej wojnie wyrasta na eksperta od ról drugoplanowych. A pamiętacie jak kiedyś go forsowano do pierwszoplanowych? Tsk, tu lepiej pasuje.

Wracając - są wątki miłosne, są wątki rodzinne, są wtrącenia polityczne, społeczne, ale też humorystyczne urzeczywistniające świat. Ale zbyt często są tylko liźnięte, stąd to poczucie, którego nie sposób się wyzbyć "ciekawe jak to było w książce". Bo ma się wrażenie, że wiele materiału zostało po prostu pominięte. Może wróci to w formie serialu w kilkunastu odcinkach, a może taki był zamysł i tak ma być. Mimo to jest to film zmyślny, tak bym go ujął. Tylko w paru momentach traktuje widza jak idiotę - to to o czym mówiłem przed chwilą o Bajonie, że czasami nie mógł się powstrzymać od wyjaśniania subtelności, tylko musiał powiedzieć wprost, jak krowie na rowie. Inny reżyser powstrzymałby się od wypowiedzenia wprost wielkiego twistu całej opowieści, gdzieś tak na poziomie 1/3 filmu, Bajon uznał że to nie jest tak ważne i wali wprost. Ktoś inny nie pokazywałby brutalnego pokłosia egzekucji, bo sama implikacja wywiezienia ludzi do lasu mroziłaby krew w żyłach. Ale jak na tak długi film, to rzeczy marginalne.

Nie dotarłem do informacji ile wyniósł budżet tego filmu, ale prawdę mówiąc nawet jej nie potrzebuję. W przeciwieństwie do dwóch ostatnich polskich dzieł o Bitwie o Anglię, tutaj w żadnym momencie nie czuć aby na czymś skąpiono, czegoś brakowało. Świetne kostiumy, zdjęcia, scenerie, kreacje, historie i muzyka - niewiele w polskim kinie filmów tak spójnych na wielu płaszczyznach.

Ale to melodramat. Deal w stylu take it or leave it.

Ja lubię ten gatunek więc taką koncepcję z łatwością łykam, kupuję i szanuję. To po prostu przyjemnie spędzone w kinie dwie i pół godziny, a niewiele współczesnych filmów nieakcji zasługuje na takie określenie. Dla kogoś innego - prawdopodobnie męka._

--

I tu dochodzimy do klu całej opowieści. Jest rzecz, o której w branży mówi się ciszej i głośniej od jakiegoś czasu. Nawet nie od rozpoczęcia festiwalu w Gdyni, a jeszcze wcześniej - od ogłoszenia Komisji Oscarowej. Chodzą głosy że nasz absolutny faworyt nagrodzony w Cannes czyli Zimna wojna, na te Oscary może nie pojechać. Bo nie jest wygodny politycznie. Bo taki nie nasz. Co się wymienia w kuluarach zamiast? Właśnie Kamerdynera. Przecież nie Kler, lol.

Jak będzie dowiemy się w ciągu najbliższych tygodni. Po seansie, to plotki tym ciekawsze, że Bajon nie wpada w narodowościową nutę. Nie ma tam bicia peanów w stronę uwielbienia polskości, przeciwnie - nacja nie jest tam ważniejsza od innych wartości. Oczywiście, dużo jest o Kaszubach w dobrym smaku, ale nawet przez chwilę nie dopatrzyłem się tam krytyki politycznej ani w jedną, ani w drugą stronę. Raczej to, że politycy szkodzą, wojny szkodzą, a najlepiej to jakby wszyscy zostawili się w spokoju. Tak naprawdę, jedyne co w tym filmie się wpasowuje w retorykę Komisji Oscarowej przychylnej Ministrowi Kultury, to oczywiście dobitnie pokazana martyrologia narodu polskiego. Znowu. Jak Katyń.

To kolejny powód dla którego Kamerdyner jest gorszym wyborem od Zimnej wojny. Ludzi na świecie nie interesuje cierpienie Polaków, nie interesuje też cierpienie Kaszubów. Zaskoczę was, ale nawet cierpienie Żydów to za mało żeby się przebić na Oscarach, musi być ono zręcznie zawoalowane i pokazane z innej strony, w innych kontekstach, jak Ida czy Syn Szawła.

Co teraz jest w modzie, naprawdę zręcznie przewidział Pawlikowski. Artyzm. Prostota. Uwielbienie najczęstszych uczuć. Radość i smutek. A nawet czerń i biel. Co jest obecnie wymieniane jako jeden z pewniaków w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczne obok Zimnej wojny? Roma w reżyserii Alfonso Cuarona. I nie uwierzycie, wszystkie te aspekty posiada.

Kolejna rzecz, to to zdanie które kazałem wam zapamiętać chwilę temu. Na zachodzie, melodramaty już nie zrobią na nikim wrażenia. Przeminęło z wiatrem to rok 1939. Kamerdyner bardziej odkrywczy niż opowieść o Scarlett O'Harze nie jest. To film dobry na nasze poletko. Ma szansę nawet stać się kultowym i uwielbianym do świątecznego obiadu za 15 lat. Za granicą - się nie sprzeda.

Nie życzę mu aby był polskim pretendentem do Oscara. Przez to, byłby oceniany jeszcze surowiej bo przez pryzmat Zimnej Wojny, a że nie taki, że nie tak dobry, że długi, że przeciągły. Nie potrzebuje tego, bo to film, jak cały czas powtarzam, wbrew wszelkim oczekiwaniom dobry. Wciąż, do kina na Kamerdynera warto się wybrać. Przynajmniej w tym tygodniu, bo od przyszłego piątku na językach wszystkich będzie przecież Kler Smarzowskiego.
Joz - >Gdyby istniała, chętnie bym przeczytał książkę na podstawie której Kamerdyner ...

źródło: comment_sJvttBuytGuUqeQ7qoVlfoMruhOmGibX.jpg

Pobierz
  • 3
@Joz: Film generalnie mi się podobał, szczególnie to co wyprawiali Gajos i Woronowicz. Historia była wciągająca, życie w pałacu i okolicznych wsiach miało swój niepowtarzalny klimat, kaszubski kontekst historyczny to niewątpliwie nowość dla Polskiego kina. Zaskoczyło mnie pozytywnie to, że film się tak rozciągnął w czasie i stał się swego rodzaju epopeją z pięknymi plenerami, scenografią i zdjęciami.

Na początku Bajon delikatnie pokazywał (i bardzo dobrze) , czy to przez "buciki