Wpis z mikrobloga

Kartka z dziennika

…pewnym krokiem ruszyłem w stronę deptaka, gdzie zazwyczaj można spotkać największą ilość starzejącego się społeczeństwa. Słońce muskało delikatnie kostkę brukową, upłynniając jej oszronioną opokę, która mieniła się jeszcze tysiącem rozbłysków. W powietrzu oprócz podniecenia, można było wyczuć zapach świeżo pastowanego obuwia… tak, świeża pasta do butów i cytrynowy krem do golenia, połączenie iście sprzeczne, a zarazem niezwykle zniewalające. Usłyszawszy szybkie kroki, odskoczyłem w bok i schroniłem się przed wzrokiem zepsutej młodzieży, powracającej nietrzeźwym chodem do swych ciasnych, ciosanych z szarości rodzinnych gniazd. „Sram na was”- pomyślałem z pogardą i z powrotem wyłoniłem się na wcześniej wyznaczoną pozycję. Po paru chwilach nadciągnęli moi kompani. Nie wiem jak mnie znaleźli, wszak nieliczni z nas wiedzieli o moim planie, jednakże ich obecność w niewyjaśniony bliżej sposób dodała mi skrzydeł. Maszerując w jednym tempie rozpoczęliśmy obserwacje. Pierwsza naszym ślepiom ukazała się szczupła, pomarszczona i dość nieciekawie przyodziana istota. Zerknąłem na moich towarzyszy, dając im jednoznacznie znać, że ona nie jest naszym celem i żeby żadnemu z tych ptasich móżdżków nie przyszło przystępować do akcji. Na szczęście pogardliwy wzrok i cięte „ Zamknij dziób” pozwoliły uniknąć dekonspiracji. Ruszyliśmy dalej… tuż przy bulwarze nasz zwiad z dachów kamienic w dość dyskretny sposób obserwował sytuacje panująca na ziemi. Teraz ja i moje zgrupowanie czekaliśmy na sygnał. Każda sekunda czekania trwała jak minuta, każda minuta jak godzina, każda godzina jak wieczność. Choć nie było to możliwe do zaobserwowania, na całym moim ciele pojawiła się gęsia skórka oraz dziwny ciężar w piersi. Co jeśli obiekt pojawi się z obstawą? Jak wtedy przeprowadzimy akcję? Niepokój przeplatający się z podnieceniem i tym cholernym zapachem pastowanych butów i cytrynowego kremu do golenia źle wpływał na naszą cierpliwość. „Jest sygnał! Jest sygnał! Obiekt w polu widzenia!” – rzuciłem do współtowarzyszy. Cholera jest i obstawa, gałgan ze starą raszplą, na szczęście kilka kroków za obiektem zmierzającym jak co dzień na ławkę. Cel siada na ławkę, obstawa ogląda coś w gablocie sklepu, teraz albo nigdy! Ruszamy! Rubikon przekroczony, ziarno zostało rzucone! Biegiem w podskokach, tyralierą pędzimy jak orły, kątem oka widzę nasze prawe skrzydło zstępujące z dachów, byleby gałgan nie zauważył, byleby nie zauważył. Pięć metrów, trzy, jeden, jesteśmy! Dopadamy do towaru, pakujemy do dziobów ile się da, szybki przełyk i dalej pchamy do kłapaczki ile wlezie, to nasz moment, chwila chwały, czas stoi w miejscu. Nagle popłoch, to gałgan z impetem kawalerii wdziera się w nasz już rozluźniony szyk! Trach! To obok leży mój druh, żyje, ale jego kości są pogruchotane. Szybki odwrót, gdzie nasz odwód do cholery ?! Jest! To lewe skrzydło zstępuje w kierunku gałgana zrzucając na niego białą maź. Mamy chwilę na ucieczkę, odskakujemy i znikamy, zostawiając obiekt i jego obstawę zmazujących z siebie efekt nalotu. Udało się! Choć ponieśliśmy straty, tego dnia ziarno smakowało wybornie…

#pasta #golebie #heheszki #opowiadanie