Wpis z mikrobloga

#film #kultura #rozrywka #kino #oscary #oscary2016

Od czasu do czasu będę tutaj wrzucał recenzje/felietony kręcące się wokół filmu i seriali. Raz że mój skill pisarski trochę zardzewiał, a dwa, że irytują mnie miałkie i mało odkrywcze „recenzje”, w których ponad połowa to opis filmu. Lubię analizować, odkrywać mechanizmy i dokładnie opisywać to co mi się podoba i nie podoba, więc takie też będą te teksty. Nie ukrywam, że czasem lubię się rozpisać, więc jeśli lubicie sążny kątęt to zapraszam do subskrypcji tagu, gdzie będę to wszystko wrzucał: #piesandaluzyjski

Poprzednie teksty:

Mr. Robot - recenzja pierwszego sezonu bez spoilerów
Młodość/La Giovinezza (2015) - recenzja bez spoilerów
Narcos - recenzja w której o spoilery trudno
Demon - recenzja bez większych spoilerów
The Knick - geniusz jednej sceny z drugiego sezonu (ostre spoilery)

-----------------------------------------------------------------------

Carol (2015)

Średnia na filmwebie: 6,6
Średnia na imdb: 7,4

tl;dr


Nie umiem czytać w myślach ani nic w tym stylu, ale jeżeli jesteście osobami, których światopoglądu nie można zamknąć w jednym słówku na „pe” albo na „el” to z dużą dozą pewności mogę o was powiedzieć jedno: rzygacie kontrowersyjnymi tematami, które z lubością poruszają ludzie L i P między sobą. Sprawę pogarsza jeszcze fakt, że jeśli dyskusja dotyczy kina, a wam zachce się zabrać głos, to zostajecie niechybnie zamknięci i zaszufladkowani jak ten książkowy „Plastuś”, który musi mieszkać w piórniku z innymi dziwadłami. No i tkwicie tam wbrew własnej woli, bo jakiejś grupce pieniaczy zachciało się przenosić sprzeczki do świata filmu, zapominając w swoich ocenach o tym co jest najważniejsze. O samym filmie.

Tego typu kociokwik wzbudził nagrodzony ostatnio „Spotlight”, ale w tle przewijała się produkcja o zakazanej miłości między dwiema kobietami, a miano jej „Carol”. Jeden z polityków kiedyś powiedział, że gejów co prawda nie lubi „ale na lesbijki chętnie by popatrzył”, więc domyślam się, że owy pan mocno napalił się na tę premierę. Na szczęście „Carol” ani nie jest filmem, którego opis można sprowadzić do dwóch migdalących się aktorek, ani nie szokuje na siłę. Jest to zwykła historia, która może się podobać lub nie. Tylko i aż tyle.

Nie czytałem powieści, na podstawie której przeniesiono film na wielki ekran, więc nie wiem czy w tym przypadku brawa należą się autorce czy reżyserowi, ale jedną z najlepszych rzeczy w tym obrazie jest to, że pomimo tematyki nie prowokuje. Wszystko jest pokazane ze smakiem, łącznie ze scenami nagości i nie ma absolutnie tandetnego moralizatorstwa ani w jedną ani w drugą stronę. Relacja homoseksualna nie jest tym co pcha się na pierwszy plan oraz nie jest jedyną rzeczą jaką „Carol” oferuje. Obie bohaterki zachowują się jak najbardziej normalnie, nie na zasadzie „o kurde jesteśmy lesbijkami, zróbmy coś lesbijskiego żeby wszystkim o tym przypomnieć”.

Film przenosi nas do Stanów Zjednoczonych lat 50, gdzie poznajemy dwie kobiety: dojrzałą Carol (Cate Blanchett), która trochę się dusi w związku z bogatym mężczyzną oraz młodziutką sprzedawczynię (Rooney Mara) rozpoczynającą dopiero zbieranie swoich doświadczeń jeśli chodzi o miłość. Obie panie wpadają sobie w oko, lecz w przeciwieństwie do dzisiejszego szybkiego życia erotycznego i wymianie partnerów z większą częstotliwością niż prześcieradła na tapczanie, relacja buduje się powoli, w aurze niepewności. Intymność jaka bije z interakcji między bohaterkami jest największą zaletą tego filmu. Dosłowność i dialog schodzą na drugi plan, ustępując tym samym miejsca spojrzeniom, gestom i dotyku. Szczególnie te dwa ostatnie są ładnie akcentowane przez kamerę filmową i nie trzeba być wielkim miłośnikiem kobiecych dłoni, żeby wbił się w pamięć obraz czerwonych paznokci Cate Blanchett.

Niestety, mimo że darzę powolne filmy sympatią, a czasem żeby się zachwycić wystarczą mi tylko piękne kadry (tak jak w „Młodości” Sorrentino), w „Carol” brak jest czegoś innego poza magnetyczną relacją dwóch kobiet. Obraz ten został zmontowany raczej na ujęciach o standardowej długości, nie ma zbyt wielu powolnych ruchów kamery, a to jednak sprawia, że widz oczekuje bardziej wyrazistej historii. Nie jest to jedna z tych produkcji, gdzie kadry i atmosfera robią całą robotę, automatycznie szuka się czegoś więcej. Ja niestety nie dostałem.

Emocje pochodzą niemal w całości z aktorstwa Blanchett i Mary. Nie ma ich (albo bardzo mało) w opowieści, kolejnych wydarzeniach czy dialogach. Gdzieś zaginął drugi filar, samo aktorstwo niestety nie jest w stanie pociągnąć reszty. Obejrzałem film zaledwie kilka godzin temu, a nie został mi w głowie żaden dialog, żadna wypowiedź, żadne zdanie. Oczywiście mogę mieć po prostu problemy z pamięcią, ale nie spodziewajcie się, że usłyszycie z ust postaci coś co ma w sobie moc, emocje i skłania do myślenia.

Samej narracji, stylu snucia opowieści nie mam nic do zarzucenia – jest poprawny. Wielu może zasnąć z nudów zanim doczeka się upragnionej pikantnej sceny, ale to nie znaczy, że historia jest źle opowiedziana – taki ma urok i nie każdemu się musi podobać. Gorsze natomiast jest to, że monotonia, mimo wszystko całkiem przyjemna, nie jest w żaden sposób przełamywana. Zabrakło akcentów, zabiegów czysto technicznych, które mogły wzmocnić pewne sceny. Nie chcę spoilerować, więc powiem tylko, że w najważniejszych scenach zabrakło czegoś „mocniejszego”. Niekoniecznie musi być to krzyk i lament, wystarczyłoby kilka cięć, może lepsza muzyka – takie proste zabiegi mam właśnie na myśli. Tymczasem wszystko jest opowiedziane raczej w jednym tonie przez co te najważniejsze wydarzenia giną w tłumie.

Fabuła też nie należy do porywających i trzeba tu raczej winić raczej scenarzystę (i reżysera) niż autorkę. Uczucie pomiędzy obiema bohaterkami jest na tyle intensywne, że nie ma miejsca na nic innego. To dosyć paradoksalne bo to „inne” jest w filmie – zarówno Carol jak i Therese mają swoje życie poza tą zakazaną miłością, ale wszelkie skutki jakie ona wywarła zarówno na nie same jak i zewnętrzny świat są przedstawione dosyć pobieżnie i bez żadnej głębi. Trochę nad tym ubolewam bo był w tym wszystkim potencjał na wykręcenie losów kilku innych postaci. Bohaterowie drugoplanowi, na których relacja obu zakochanych pań mocno oddziaływała, beznadziejnie giną gdzieś tam w tle. Niby są dotknięci, ale w sposób bardzo mechaniczny i beznamiętny. Wydaje mi się, że dało się tak to wszystko ze sobą spleść, żeby stworzyć mocne konflikty. W efekcie dostaliśmy tylko konflikt Carol i Therese z otoczeniem jako jedną wielką masą, nie zaś pełnokrwistymi jednostkami. Pustka.

Film absolutnie do niczego nie zmierza, co byłoby dosyć fajne gdyby tylko pasowało do całości. Two women show jest doskonały, ale scenarzysta nie poszedł na całość i chciał zaoferować coś więcej zamiast oprzeć się wyłącznie na miłości. Najgorsze jest, że „więcej” psuje zwyczajnie odbiór. Półśrodki w tym przypadku nie wypaliły, bo gdyby zrezygnować niemal całkowicie z drugiego planu i fabuły, to otrzymalibyśmy skrajnie artystyczny film, który sam by się obronił. Jeżeli chce się wprowadzać inne postacie oraz snuć jakąś fabułę, to trzeba to zrobić do końca. W „Carol” nic nie zmierza do finału, do rozwiązania, jest jedynie wrażenie, że cała reszta pozostawiona została sama sobie i robi za dekorację. Nie buduje opowieści.

Tak naprawdę mimo powyższych zarzutów to nie jest zły film, a wręcz przeciwnie. Mogą się podobać zarówno kostiumy jak i poszczególne lokacje. Wszystko zostało bardzo dobrze odwzorowane i z ekranu naprawdę bije atmosfera lat 50. Fani vintage dostają estetyczną ucztę i z pewnością docenią takie detale jak chociażby uczesanie kobiecych postaci. Nie wiem czy to był zamierzony zabieg czy wina kina, ale momentami obraz wydaje się być strasznie ziarnisty. Tym, którzy są przyzwyczajeni do widoków wysokiej jakości, ostrych jak żyletka może to trochę przeszkadzać, ale biorąc pod uwagę czas akcji, to można uznać, że nawet to pasuje. Również sama muzyka jest bardzo poprawna, chociaż z pewnością mogła w paru momentach mocniej podziałać, ale narzekanie na ścieżkę dźwiękową byłoby strasznym czepialstwem. Na uwagę jeszcze zasługuje ciekawe zakończenie, ale to już oczywiście każdy odkrywa sam.

Jeżeli macie odpowiedni typ wrażliwości i potraficie się wczuć w obraz, „Carol” na pewno bardzo szybko wam zleci. Ten obraz wciąga widza i przenosi w inny świat, tak jak to powinien robić każdy dobry film. Wszystkie detale, o których pisałem wyżej, odciągają myśli od dłużyzn i wzrok od zegarka, więc jeżeli ktoś wam mówi, że przestał oglądać po dwudziestu minutach, to możecie olać taką opinię – ta produkcja trafiła najwyraźniej do złego adresata. Warto dać szansę, choćby ze względu na duet Blanchett-Mara.

Jeśli chodzi o kontrowersje związane z homoseksualnym wątkiem, to jest na to jedno sprawdzone lekarstwo i nie jest nim sławna maść na pewien ból. To lekarstwo sprawiło, że dzisiaj już nikt nie pamięta, że takie przykładowe „Słodkie życie” Felliniego było gigantycznym skandalem. Czas. Za dwadzieścia lat krzykacze pewnie będą mieli lepsze tematy do dyskusji i już nikt nie będzie pamiętał co w filmie Haynesa mogło wzbudzać kontrowersje. Gorzej tylko, że prawdopodobnie za dwadzieścia lat niewielu będzie pamiętać, że taki film jak „Carol” w ogóle powstał.
baalder363 - #film #kultura #rozrywka #kino #oscary #oscary2016 

Od czasu do czasu...

źródło: comment_pkPyewVGGtjxST1klyTc5PSi3zvqpuob.jpg

Pobierz
  • 1