Wpis z mikrobloga

Sylwetka uber komucha. Dlaczego Bernie Sanders zdobędzie nominację Demokratów?

Dlaczego Sanders nie mówi, że wprowadzenie "darmowej" opieki zdrowotnej i "darmowych" szkół wyższych to wprowadzenie nowego 25% federalnego podatku od sprzedaży?

#ekonomia #amerykawybiera2016 #usa

Dlaczego Bernie Sanders zdobędzie nominację Demokratów i pokona każdego republikanina w 2016 roku.

Maciej Jarkowiec, 11.07.2015 01:00

Bernie Sanders nie jest wariatem. Wyjaśnił to sobie już dawno temu.

Pod koniec lat 70., po czworgu przegranych wyborów z rzędu, dobijający czterdziestki i zupełnie spłukany zamieszkał w klitce z kumplem Richardem Sugermanem. Razem rozpoczęli produkcję dokumentów o najbardziej zasłużonych dla Ameryki socjalistach. Jak donosi Tim Murphy z magazynu "Mother Jones" w jednym z dziesiątków materiałów, które ukazały się ostatnio o Sandersie, Bernie i Richard jeździli rozklekotanym volkswagenem dasherem do mieścin i miasteczek Nowej Anglii i sprzedawali klipy szkołom jako materiały edukacyjne.

Dla kurażu przy porannej kawie Sanders witał kolegę stwierdzeniem: - Nie jesteśmy wariatami.

- Może powiedziałbyś najpierw "dzień dobry"? - odpowiadał Sugerman.

- Nie. Jesteśmy. Wariatami - ucinał Sanders.

Dziś Bernie Sanders chce zostać prezydentem USA. Nie jest bez szans. Jeśli mu się uda, jego stary druh Sugerman dostanie posadę, którą miał u niego już wcześniej - nieopłacanego ministra ds. rzeczywistości.

Świetlice są za ciasne

Ogłosił start bez żadnego rozgłosu. Pod koniec kwietnia rozesłał do zwolenników maila: "W tej kampanii nie chodzi o Berniego Sandersa. Chodzi o oddolny ruch Amerykanów, którzy wstają i mówią: "Dość!". Ten kraj i rząd należą do nas wszystkich, a nie do garstki miliarderów".

Chociaż jest dość znany i będzie się ubiegał o nominację Partii Demokratycznej, to jego deklaracji o starcie nie odnotowało wiele wielkich mediów z "New York Timesem" na czele.

Minęły dwa miesiące i niezależny senator ze stanu Vermont stał się najgorętszym tematem rozkręcającej się kampanii. "New York Times" już kilka tygodni temu opublikował duży tekst na pierwszej stronie piątkowego wydania i zaraz potem - w weekend - relację z entuzjastycznego przyjęcia, które zwolennicy zgotowali senatorowi w stanie Iowa, gdzie za nieco ponad pół roku odbędą się pierwsze prawybory.

Sanders wiecuje i odwiedza studia największych telewizji, powtarzając mniej więcej to, co ogłosił z kanapy najpopularniejszego w USA programu publicystycznego "Meet the Press" w NBC: "Ten kraj potrzebuje politycznej rewolucji".

Nagle publicyści prześcigają się w analizowaniu nadciągającego starcia Berniego z Hillary. Donoszą o "potwornym zaniepokojeniu" w sztabie Clinton i "żółtej kartce", którą była pierwsza dama dostaje za niemrawy początek kampanii. Ostatnie egzemplarze wspomnień Sandersa wydanych w 1996 r. chodzą na Amazonie po 250 dol.

Wszystko dlatego, że na spotkania z Berniem przychodzą o wiele większe tłumy niż na te z Clinton i kandydatami Republikanów. Jego sztab musi przenosić imprezy ze świetlic do hal sportowych, żeby zmieścić wszystkich chętnych. Rekord padł 1 lipca w Madison w stanie Wisconsin - 10-tysięczna arena wypełniła się do ostatniego miejsca. Takie tłumy w tak wczesnej fazie kampanii to ewenement.

Wiecowy entuzjazm przenosi się na sondaże.

Gdy ogłosił start, senator z Vermontu zbierał ledwie kilka procent, zarówno w badaniach ogólnokrajowych, jak i tych stanowych, mierzących nastroje wśród wyborców Demokratów, którzy pójdą na prawybory. Clinton z poparciem przekraczającym 60 proc. wydawała się poza zasięgiem. Dziś chęć głosowania na Sandersa zgłasza już co czwarty pytany w Iowa.

W kolejnym kluczowym stanie - New Hampshire - przewaga Hillary nad Berniem w jednym z sondaży zmalała do ośmiu punktów. Osiem lat temu na tym etapie wyścigu Obama tracił do Clinton w New Hampshire 14 punktów. Prawybory wygrał.

Jeden z tekstów w Huffington Post prowokuje tytułem, który dobrze oddaje nowe emocje w Waszyngtonie: "Dlaczego Bernie Sanders zdobędzie nominację Demokratów i pokona każdego republikanina w 2016 r.". Bez znaku zapytania.

Specjalista od rzeczywistości

Przyszedł na świat w 1941 r. w żydowskiej rodzinie na Brooklynie i choć wyniósł się stamtąd ponad pół wieku temu, to do dziś wyróżnia go bulgoczący brookliński akcent. Jego ojciec Eliasz urodził się w Słopnicach w powiecie limanowskim i wyemigrował do Stanów w latach 20. Większość rodziny ojca zginęła w Holocauście.

Bernie z bratem odwiedzili Słopnice dwa lata temu. Władze gminy wręczyły im dokumenty dotyczące rodziny i fotografię domu ojca. Portal Limanowa.in odnotował, że Bernie był zachwycony Polską.

Na Brooklynie Sandersowie klepali biedę. Ojciec handlował farbą i z trudem utrzymywał pięcioosobową rodzinę ściśniętą w dwóch pokojach z kuchnią. Tam zrodziła się w Berniem klasowa tożsamość. "Poznałem, co to bieda i niesprawiedliwość" - powiedział po latach "Guardianowi".

W liceum przegrywa pierwszą kampanię - nie udaje mu się zostać przewodniczącym samorządu. Po szkole średniej i dwóch semestrach College'u Brooklińskiego ląduje na Uniwersytecie Chicagowskim, na którym wsiąka w lewicujące środowisko. Po studiach zalicza pół roku kibucu w Izraelu i przenosi się do Vermontu, najbardziej liberalnego stanu w USA, który w tamtym czasie przeżywa nalot hipisów.

Bernie też nosi długie włosy i sandały, ale - jak powie jeden z przyjaciół z tamtych lat - "nie wkręca się w uprawę warzyw, palenie gandzi i słuchanie rocka". Nie pije, nie pali i lubi country.

Po rozwodzie sam wychowuje syna. Utrzymuje ich z dorywczych prac stolarskich i pisania artykułów do lokalnych gazet. Gdy odłączają im prąd, podkrada go przedłużaczem z gniazda w piwnicy czynszówki.

Jednocześnie jest po uszy zaangażowany. Koordynuje protesty okupacyjne na uczelniach - przeciw wojnie w Wietnamie i segregacji. Zostaje jedną z czołowych postaci Partii Związku Wolności (The Liberty Union Party) - inicjatywy, która miała ambicje stać się trzecią siłą polityczną w Ameryce.

W latach 70. dwa razy kandyduje na gubernatora, dwa - na senatora. W czasie kampanii jest zarejestrowany jako bezrobotny. Postuluje wydłużenie pasów wjazdowych na autostrady, żeby ułatwić życie autostopowiczom, legalizację wszystkich narkotyków i likwidację CIA. Ale też - dofinansowanie osłon socjalnych, darmowe uczelnie publiczne, większe opodatkowanie korporacji. Na jednym z plakatów pokazuje, że 2 proc. bogaczy posiada więcej niż wszyscy pozostali Amerykanie.

Na którymś wiecu mówi: "Jeśli nie przeprowadzimy radykalnych zmian, nadejdą czasy ekonomicznej zapaści". Jest rok 1974, kilka miesięcy po kryzysie paliwowym, ale klasa średnia nadal ma się nieźle - podwyżka co kilka lat i emerytura w słońcu Florydy. Bernie przegrywa z kretesem.

Dziś chce zdobyć Biały Dom, głosząc podobne hasła. Przy 17-procentowym bezrobociu wśród młodych, malejących realnych płacach i poszerzającym się z roku na rok marginesie biedy "ekonomiczna zapaść" nie brzmi już tak lewacko.

Ja też ich nienawidzę

"Mimo że 80 proc. wszystkich zgadza się ze mną co do 90 proc. wszystkiego, kontrolowane przez korporacje media twierdzą, że nie wygram, bo wyglądam jak konduktor z watą cukrową na głowie, mówię jak żaba i mam osobowość karty bibliotecznej".

Tak z Sandersa nabija się popularny komik James Adomian. Żeby udowodnić korporacyjnym mediom, że się mylą, bohater Adomiana wyrusza na tournée. Pierwszy przystanek: Bernie na deskorolce, ochraniacze na kolanach, marynarka na plecach, brązowa teka pod pachą. Próbuje zachować równowagę i tłumaczy: "Górne 10 proc. najwyższego 1 proc. kontroluje więcej bogactwa niż dolne 85 proc. z najniższych 90 proc. razem wziętych".

Coś jest na rzeczy. Oglądając telewizyjne występy Sandersa, trudno oprzeć się wrażeniu, że nawija jak robot zaprogramowany do powtarzania kilku komunałów o rosnących nierównościach.

Taką obrał taktykę na tym etapie kampanii. Chce, aby do ludzi dotarło, że jest jeden kandydat, który tak samo jak oni nienawidzi korporacji i bankierów z Wall Street.

A takie emocje są w Stanach powszechne niezależnie od politycznych sympatii.

77 proc. Amerykanów pytanych przez Pew Research Center mówi, że zbyt wiele władzy w kraju dzierży garstka bogaczy z wielkich korporacji. Twierdzi tak 91 proc. wyborców Demokratów i 53 proc. głosujących na Republikanów. To potencjalni zwolennicy Sandersa. Powtarza im do znudzenia: "Niezależnie od różnic między nami musimy odsunąć miliarderów od władzy i oddać ją zwykłym Amerykanom".

Sanders wznieca dziś podobny entuzjazm, jaki osiem lat temu w wielu środowiskach wzbudzał Obama. Jest szczery, autentyczny, wydaje się przychodzić spoza establishmentu i nie budzi wątpliwości co do tego, że ma mocny kręgosłup moralny.

Woła, że trzeba zmienić kraj. Chce zostać kandydatem najbiedniejszych, młodych na śmieciówkach, seniorów z niskimi emeryturami i milionów z klasy średniej, którzy pracują coraz więcej za coraz mniejsze pieniądze. Jednak jest między nim a Obamą jedna zasadnicza różnica: Bernie mówi otwarcie, że jest socjalistą; Obama, gdy go tak nazywają, wzdraga się jak przed zarazą.

Amerykę na to stać

Socjalizm w USA kojarzy się jednoznacznie źle. Przez dekady zimnej wojny termin ten był używany zamiennie z "komunizmem" i większość Amerykanów nie potrafi wskazać różnicy. Nie wiedzą, co to socjaldemokracja, nie wiedzą, co to państwo socjalne w wydaniu wolnorynkowym, jak w Skandynawii czy w Niemczech. Dla większości opcje są dwie - albo zachowamy nasz kapitalizm i wolny rynek, albo wprowadzimy ich komunistyczną/socjalistyczną dyktaturę. Misja, której podejmuje się Sanders, polega na tym, żeby wszystko ludziom jeszcze raz przetłumaczyć.

W jego senackim gabinecie wisi portret Eugene'a V. Debsa, działacza związkowego z początków XX wieku, który wielokrotnie odsiadywał wyroki za poglądy i organizowanie strajków. Jako kandydat Amerykańskiej Partii Socjalistycznej (istniała do 1977 r.) Debs pięciokrotnie kandydował na prezydenta - ostatni raz z więzienia - zdobywając w najlepszym, 1912 r. 6 proc. głosów.

Sanders przekonuje, że powrót do Debsa jest konieczny, bo ruch socjaldemokratyczny został w Stanach ukatrupiony przez zimną wojnę i makkartyzm, zanim zdążył osiągnąć wiele podstawowych celów. Powtarza więc, że USA są jedynym krajem rozwiniętym bez urlopów macierzyńskich, bez płatnych wakacji i darmowych publicznych uczelni. Że największą gospodarkę świata stać na takie rozwiązania.

Że socjalizm to nie ZSRR, tylko Szwecja albo Niemcy.

Że Ameryka też miała "socjalistów" u władzy - choćby Franklina Roosevelta, który w ramach programu New Deal rozbudowywał socjal i ładował miliardy w infrastrukturę, dając robotnikom świetnie płatną pracę, czy republikanina Dwighta Eisenhowera, za którego rządów stawka podatku dochodowego dla najbogatszych wynosiła 92 proc.

Taki przekaz ma dziś w Stanach coraz lepsze wzięcie. Nawet część republikanów przestała kwestionować zgubny wpływ nierówności i stagnacji płac.

Sanders może nie wygrać, ale na pewno wywinduje znaczenie tych kwestii w kampanijnej debacie. W retoryce Clinton już dziś w sprawach ekonomicznych widać wyraźnie przesunięcie w lewo.

Satyryk "New Yorkera" Andy Borowitz komentuje: "Sanders pozycjonował się wyraźnie na lewo od Clinton, ale gdy obudził się o 8 rano, odkrył, że kiedy spał, ona znalazła się nieco na lewo od niego. (...) W tym układzie senator z Vermontu zastanawia się, czy warto dalej kandydować".

Drogi Leonidzie, piszę do ciebie ten list

Po przegranych bataliach lat 70. Bernie Sanders łagodzi retorykę. I w końcu wygrywa.

W 1981 r. pokonuje urzędującego demokratę Gordona Paquette'a różnicą zaledwie dziesięciu głosów i zostaje burmistrzem największego w Vermoncie miasta Burlington. W jednym z pierwszych wywiadów mówi, że to dziwne uczucie pierwszy raz w życiu mieć jakieś pieniądze i zakładać co rano krawat.

Bierze starego druha Sugermana na ministra ds. rzeczywistości i zabiera się do roboty. Wysyła listy do Breżniewa i Reagana oraz przywódców Chin, Wielkiej Brytanii i Francji.

Pisze: "Nasza planeta, przy udziale sił, które zdają się znajdować poza naszą kontrolą, zmierza do samozniszczenia". Obywatele Burlington nie mogą patrzeć na to spokojnie, dlatego burmistrz apeluje w ich imieniu do władców świata o natychmiastowe rozbrojenie i likwidację wszystkich arsenałów nuklearnych.

Przez dwie kadencje poza wytyczaniem ścieżek rowerowych, dotowaniem żłobków i budowaniem mieszkań komunalnych będzie podejmował takie międzynarodowe inicjatywy. Apeluje do Margaret Thatcher o pokój w Irlandii Północnej, do władz RPA o zakończenie apartheidu i do Ronalda Reagana o wycofanie amerykańskiego wsparcia dla prawicowej rebelii w Nikaragui. Jedzie też do ZSRR i w czasie wycieczki statkiem po Wołdze nagrywa wywiad z merem Jarosławia. Zauważa w nim, że służba zdrowia i mieszkalnictwo są dużo lepsze w USA, ale znacznie tańsze w ZSRR.

W Vermoncie jego popularność z roku na rok rośnie. W 1991 r. dostaje się do Izby Reprezentantów, a w roku 2007 do Senatu. Dziś jest najdłużej zasiadającym w Kongresie niezależnym deputowanym w historii USA.

Uczciwość dyskwalifikuje

Ale Vermont to nie cała Ameryka. Zdobyć Biały Dom będzie dużo trudniej. Najpierw w prawyborach Sanders musi pokonać Hillary, co mimo rosnących słupków w sondażach wielu analitykom wydaje się mało realne.

Pomoże mu to, że Clinton ma sporo za uszami i w kampanii co rusz będą wyłazić na wierzch znane lub nieznane jeszcze afery z jej udziałem. Ostatnio najgłośniej jest o fundacji charytatywnej, którą była pierwsza dama prowadzi z mężem i córką. Media, również te sprzyjające Demokratom, donoszą, że Clintonowie przyjmowali pieniądze od szemranych postaci z krajów łamiących prawa człowieka. Również wtedy, gdy Hillary jako sekretarz stanu w administracji Obamy decydowała, z kim Ameryka ma trzymać, a z kim mieć na pieńku.

Hillary głosowała też za wojną w Iraku. Bernie jako jeden z nielicznych grzmiał wtedy z kongresowej mównicy, że wojna okaże się klęską. I pytał: "Co zrobimy, gdy po naszym wyjściu Irak pogrąży się w wojnie domowej?".

Poza tym Hillary przyjmuje spore pieniądze z Wall Street, a Bernie, co podoba się ludziom, chce puścić bankierów w skarpetkach.

Pieniądze jednak mogą się okazać kluczowe. Sanders będzie ich miał na kampanię dużo mniej niż najwięksi konkurenci. Już zapowiedział, że nie chce tzw. super pac, czyli superkomitetu - organizacji, która dzięki decyzji Sądu Najwyższego z 2010 r. może wspierać wybranego polityka nieograniczonym strumieniem dolarów.

W takie komitety pieniądze ładują największe korporacje i krezusi Ameryki. Między innymi dzięki nim Obama i jego konkurent Mitt Romney wydali na kampanię 2012 r. po miliardzie dolarów.

Andy Borowitz konstatuje smutnym żartem: "Wyścig senatora Berniego Sandersa do prezydentury zakończył się przed startem z powodów proceduralnych: okazuje się, że w naszej ordynacji uczciwość automatycznie dyskwalifikuje kandydata".

Wygramy. I co z tego?

Jest jeszcze inne pytanie: co Sanders byłby w stanie zmienić, gdyby nawet wygrał? Prezydentura Obamy pokazuje, że odważne reformy napotykają dziś w USA mur nie do przebicia. Wprawdzie kolejne stany legalizują marihuanę i małżeństwa gejów, ale takie zmiany nie zagrażają niczyim interesom. Co innego reforma służby zdrowia - owszem, wprowadzona, ale z oporami i połowicznym sukcesem - sektora finansowego, podniesienie płacy minimalnej czy ograniczenie dostępu do broni.

Ameryka - z zachowaniem wszelkich różnic i proporcji - jest w podobnej sytuacji do tej, w jakiej znajduje się Rosja: wspaniałego kraju o ogromnym potencjale, którego rozwój ogranicza skostniały, opleciony siecią interesów i zasilany dużymi pieniędzmi system polityczny. Wstawienie socjalisty do Białego Domu nie wystarczy.

Sanders to wie, rozumie to też wielu zwykłych Amerykanów. W kampanii usłyszą od niego, że od czegoś trzeba zacząć. I że jeśli marzą o nowej, odmienionej Ameryce, to na pewno nie są wariatami.
  • 4
  • Odpowiedz