Wpis z mikrobloga

Kolejny update przygód Huberta w Kenii:

"Ostatnie 3 dni w Kenii.
Niestety w poniedziałek była burza, która prawdopodobnie zepsuła jakąś antenę i nie mieliśmy zasięgu, więc nie mogłem nic napisać.
We wtorek odwiedziliśmy Johna i jego rodzinę na prawdziwym końcu świata. Za jego małą osadą była już tylko wielka przestrzeń, gdzie nie mieszkał już chyba nikt. Podróż z Laare zajęła nam około 4 godzin. Po 2 godzinnej jeździe przez sawannę nie spotkaliśmy praktycznie nikogo, jedynie kozy i krowy. W końcu dotarliśmy. Cała rodzina gotowa na przyjęcie białych gości, koza zabita specjalnie na naszą wizytę. Po chwili rozmowy przy samochodzie zeszliśmy do ich chatki. Usadzili nas przy ognisku i zaczęli częstować kozą. Mi smakowało, bardzo. Dookoła nas biegały dzieciaki, mały szczeniak szczekał ciągle na mój statyw na którym stała kamera, ale jedna dziewczynka zatrzymała się jakby w czasie. Dlaczego i po co to robiła nie wiemy, ale stała przed nami 30 minut bez ruchu, to chyba była jakaś gra kto dłużej ustoi bez ruchu, a ona była jej mistrzynią. Po 40 minutach na dworze zaczął padać deszcz, więc zostaliśmy zaproszeni do środka ich domku. Zrobiony był z krowiego łajna, kijków, a na dachu smoły.. brzmi dość śmiesznie, ale był on naprawdę duży, szczelny i dobrze zagospodarowany. Ogrodzenie zrobione było z gałęzi jakiegoś drzewa, pełne kolców, które chroniły ich przed dziką zwierzyną. Tymi właśnie kolcami jedliśmy ostatnią część kozy przy ognisku w środku ich domku. Potrzeba matką wynalazków.
Na pożegnanie obdarowaliśmy ich ubraniami, przyborami do szkoły oraz zbiornikami na wodę. Mimo, że mieszkają z dala od cywilizacji to muszę przyznać, że wszystko było tam bardzo zadbane i zrobione z głową. Stworzyli sobie o wiele lepsze warunki do życia niż ludzie w okolicy miasteczek, szacunek.
Środa to dzień w 100% przeznaczony na safari w Meru National Park. Leży blisko Laare, więc trasa nie zajęła więcej niż 45 minut. Wejście było dosyć drogie, bo 70$ za osobę, ale jak później się okazało - było naprawdę warto. Widzieliśmy strasznie dużo dzikich zwierząt w ich naturalnych warunkach. Rozpoczynając od antylop, przez nosorożce, krokodyle, bawoły, żyrafy, słonie (jeden nawet gonił nasz samochód). Nie udało nam się spotkać tylko lwa, ale mimo wszystko wypad był genialny. Przez park płynie rzeka, którą trzeba przejechać jeśli chce się dotrzeć w np. miejsce życia nosorożców, a że nasz kierowca to niezły wariat to nie mógł sobie odmówić takiej przyjemności. Raz woda była dość wysoka, a prąd silny, że prawie ściągnęło nasz samochód na głębinę. Mimo wszystko nadal żyjemy, udało się.
Po powrocie z safari, wymyciu się i spakowaniu ruszyliśmy do Nairobi. Wylatywaliśmy w piątek o 11 i zdecydowaliśmy z Alicją, że w czwartek pokaże nam ciekawe miejsca w stolicy Kenii. Po północy dotarliśmy.
Czwartek 8:00 pobudka. Dzień rozpoczynamy od miejsca z oswojonymi żyrafami, które można karmić z ręki. Jak włożysz sobie smakołyk do ust to też zjedzą. Michał z jedną się całował, Beata się chyba nazywała, ładna była. Ślina żyrafy jest bezbakteryjna, więc można to robić bez większych obaw o choroby. Kolejne w planie było karmienie słoni. Byliśmy tam od 10 do 11;30. Karmili głównie małe słoniki (1-3 lata), które udało im się uratować w terenie. Taki młody zwierzak bez matki sam by sobie nie poradził i by po prostu umarł. Wypijają one około 24 litrów mleka dziennie, w sumie to dużo jak na dziecko. Strasznie śmieszne stworzenia, po wypiciu swojego mleka przez kolejne 40 minut zaczepiały ludzi, przewracały się jak psy i chciały się bawić bez końca. Słonia też można adoptować, więc jeśli chcecie pomóc to googlujcie. Następnie pojechaliśmy do centrum miasta po pamiątki oraz na pocztę. Wysłałem listy do 11 z Was, do 2 tygodni powinniście je otrzymać. Po 16 poszliśmy zaopatrzyć się w zapas orzeszków oraz soczków o smaku mango, ponieważ szliśmy do publicznego parku gdzie są setki małp. Alicja ostrzegała nas, że małpy wyrywają jedzenie z rąk, ale Michał nie uwierzył w to i szedł na cwaniaka. Po 10 sekundach w parku nagle skoczyła na niego małpa, rozrywając torbę z orzeszkami szybko uciekła ze swoją zdobyczą. Od tamtego momentu zaczęliśmy mieć do nich szacunek, są naprawdę sprytne. Spędziliśmy tam godzinę, kiedy małpy zjadły nam wszystko co mieliśmy skierowaliśmy się do centrum handlowego w którym było kasyno. Idąc sobie po parkingu i szukając wejścia siostra Alicja powiedziała do ochroniarza po angielsku coś w stylu "Przepraszam, moi ludzie szukają kasyna, gdzie jest wejście?". Zabrzmiało to dość śmiesznie, w końcu nie codziennie widuje się zakonnicę, która wysyła "swoich ludzi" do kasyna. Posiedzieliśmy tam godzinkę, udało się wygrać kilka stówek. Cała wygrana poszła na świąteczne prezenty dla dzieci objętych projektem z Laare. Na zakończenie dnia oraz całej podróży poszliśmy do bardzo dobrej restauracji, gdzie serwowali praktycznie samo mięso. Mięso uwielbiam, więc byłem w raju. Zjedliśmy kozę, kurczaka, barana, a także.. JAJA BAWOŁA. Nie były smaczne, ale spróbowaliśmy.Z nietypowych zwierząt mogliśmy jeszcze spróbować krokodyla, mięso naprawdę genialne. Obecnie chyba mój #1.
Ten wyjazd był zdecydowanie najbardziej intensywną podróżą jaką odbyłem w swoim życiu. Cieszę się, że poleciałem tam z Michałem, bo mimo, że strasznie mało rozmawialiśmy przez ostatnie kilka lat to rozumieliśmy się bez słów. A co do siostry Alicji to nie wiem co powiedzieć... genialna kobieta! Mimo różnicy wieku, poglądów czułem się jakbym rozmawiał ze swoją najlepszą koleżanką. To co robi w Afryce jest wielkie, a jest tak zaradną osobą, że to co do tej pory zrobiła to dopiero początek.
Niedługo ruszamy z kolejną zbiórką i w 2016 wracamy do Afryki. Pomożecie nam? "

By być na bieżąco zapraszam tutaj: https://www.facebook.com/hubertpleskot

#afryka #podroze #pomagajzwykopem
Pobierz s1rkaha - Kolejny update przygód Huberta w Kenii:

"Ostatnie 3 dni w Kenii.
Nieste...
źródło: comment_SvIqES7yyDlIfneAFmkyyezwpJzGiN3n.jpg