Wpis z mikrobloga

#emigracja #polska

Na Tajwanie moje dzieci nie były orłami, ale w Polsce czuły się bezwartościowe.


- Przychodzą do nas ludzie, którzy nie mogą się odnaleźć po przyjedzie z emigracji, dostajemy też maile od Polaków mieszkających za granicą, u których samo rozważanie powrotu rodzi lęk - mówi Aleksandra Mościcka, współtwórczyni akcji " (Z) powrotem w Polsce", która wspiera zjeżdżających z zagranicy Polaków i ich dzieci.

Z szacunków GUS wynika, że 2 mln 320 tys. rodaków na stałe lub przynajmniej od trzech miesięcy mieszka za granicą. Najwięcej jest nas w Wielkiej Brytanii (685 tys.), Niemczech (614 tys.), Irlandii (113 tys.), Holandii (109 tys.).

- Ludzie są w ciągłym ruchu - mówi prof. Izabela Grabowska z Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego. - Swoboda poruszania się po Unii sprawia, że nie muszą się nigdzie rejestrować.

Dlatego trudno określić, ilu mamy reemigrantów. Poza tym słowo "powrót" w tradycyjnym znaczeniu straciło swój sens. Ludzie wracają do Polski na trochę, potem znowu wyjeżdżają. Kto złapał bakcyla mobilności, będzie już w ruchu. Choć są i tacy, którzy zakotwiczyli - wydaje się - na stałe. Zdecydowali się na kupno mieszkania, szukanie pracy, posłanie dzieci do szkół. I mają problemy z adaptacją.

ALEKSANDRA MOŚCICKA: cztery lata mieszkała na Węgrzech

- Mieszkaliśmy w Budapeszcie, w pięknej zielonej dzielnicy. Wyjazd związany był z kontraktem mojego męża i chociaż bardzo nam się tam podobało, chcieliśmy, żeby dzieci wychowały się w kraju, w którym się urodziliśmy. Wróciliśmy, choć przez pierwsze miesiące po przyjeździe do Warszawy były momenty, że spakowałabym się w pięć minut i wyjechała gdziekolwiek.

Nowe było miasto, dom, otoczenie, szkoła, przedszkole, nie było starych znajomych. Nawet rozkład dnia był inny, bo na Węgrzech zajęcia w przedszkolu zaczynały się po godz. 9.

Córka poszła do pierwszej klasy, jej wychowawczyni lubiła Węgry i pozwalała jej opowiadać o Budapeszcie. Zmiana międzynarodowego przedszkola na polską szkołę była jednak dla niej sporym szokiem. Liczba dzieci w grupie była dużo większa.

Co jeszcze? Tempo życia w Warszawie jest spore, w Budapeszcie żyło się spokojniej, nawet jazda samochodem była bardziej relaksująca. W międzynarodowym środowisku na Węgrzech mieliśmy dla siebie więcej czasu, łatwiej było się umówić i spotkać. Wpadłam więc na pomysł spotkań dla osób wracających z zagranicy. Przestrzeni użyczyła nam fundacja Sto Pociech. Chcieliśmy stworzyć miejsce, w którym wracający z zagranicy będą mogli się wspierać, dzielić wiedzą o codziennym życiu w Polsce, uczyć się od siebie nawzajem i inspirować. W tym roku zaczęliśmy prowadzić kulturowe warsztaty dla dzieci, które wróciły z zagranicy. To im - zwłaszcza jeśli urodziły się na obczyźnie - najtrudniej odnaleźć się w polskiej kulturze. Wplatają obce słowa w zdania, źle odmieniają. Są poprawiane i zdarza się, że przez to nie chcą się odzywać. Nawet jak były dobre z matematyki, w Polsce dostają jedynki, bo nie rozumieją poleceń. Poznałam chłopca, który nie znał słowa "kwadrans" i nie rozwiązał połowy testu, bo był oparty na tym słowie.

Niedawno córka mnie spytała, czy tu wszyscy ściągają.

JOANNA KULIG-BORGES: osiem lat mieszkała w Wielkiej Brytanii, Holandii, Surinamie i Belgii

- Do Polski wróciłam trzy lata temu, z mężem Amerykaninem i z córką. I ciągle nie mogę się odnaleźć w polskich przepisach.

Znajomość języków nie okazała się dla polskich pracodawców atutem. Na jednej z rozmów kwalifikacyjnych usłyszałam: "Pani skróci to CV, bo się można wystraszyć". Zatrudniłam się w szkole językowej jako nauczycielka angielskiego. Później poszłam do szkoły coachingu oraz na kursy neurolingwistyki i neurodydaktyki. Wróciły dawne marzenia, by zajmować się tym, w jaki sposób język wpływa na nasze życie. Założyłam firmę coachingu językowego i uczę już nie tylko angielskiego, ale także tego, jak zmieniać mowę i myślenie, by zmieniać życie.

Uważam, że nie to, gdzie mieszkasz, ale to, w jaki sposób myślisz, jest ważne. Staram się nie reagować na polskie narzekanie - że nie można, że się nie da, że się nie opłaca. To odbiera energię. Wchodzę więc do sklepu, uśmiecham się, zagaduję. Często natykam się na ścianę, ludzie patrzą podejrzliwie. Trudno mi jest z tym wrodzonym smutkiem Polaków. Do tego jak słyszę to powiedzenie, że "coś się komuś udało", to czuję niezgodę. Jakie "udało"?! Samo się nic nie dzieje, ktoś zadziałał i osiągnął cel!

Wszędobylskie znicze to dla mnie kolejna oznaka gloryfikacji nieszczęścia. Palą się wszędzie, na ulicach, pod pomnikami. Ciągle patrzy się tu w przeszłość.

A najtrudniej mi się przyzwyczaić do braku szacunku wobec dzieci. Na placu zabaw ciągle się je strofuje: "Nie biegaj, bo się wywrócisz", "Nie skacz, bo skręcisz nogę", "Uważaj, bo się wybrudzisz". To model wychowania oparty na negatywnych komunikatach. Jak dzieci mają uwierzyć w siebie, skoro ciągle się im podcina skrzydła? Nie podoba mi się też polski system edukacji, w którym sześciolatki mają siedzieć w ławkach. To nie jest metoda, by wykształcić kreatywnych ludzi, którzy kilka razy w życiu będą zmieniać zawód. Polska szkoła zabija kreatywność, promując przeciętność i zaliczanie testów. I jeszcze to zadęcie - "panie profesorze" brzmiące niczym "wasza ekscelencjo". W Holandii mój profesor był ze wszystkimi po imieniu.

Cieszy mnie, gdy widzę ludzi, którzy mają odjechane fryzury i ubrania. To znak, że coś się zmienia. Gdy wróciłam do Polski i szłam na rozmowę o pracę, koleżanka poradziła mi, bym wyjęła kolczyk z nosa. Nie zrobiłam tego. Ale idą zmiany, nawet mój dziadek stwierdził, że "inteligentne osoby też mogą mieć kolczyk".

KATARZYNA TU: 23 lata mieszkała w USA i na Tajwanie

- Moje dzieci urodziły się Stanach, a wychowały w Azji. Gdy przyjechaliśmy do Polski, były nastolatkami. I obcokrajowcami. Co mnie tu przyciągnęło? Tęskniłam za polskimi lasami i łąkami, za jedzeniem, rodziną, ale też chciałam, aby moje dzieci doświadczyły życia w Europie. Wiedziałam, że odnaleźć się będzie trudno, ale nie sądziłam, że aż tak bardzo.

Dzieci poszły do publicznego gimnazjum i od pierwszych dni zaczęły się problemy. Nawet z angielskiego miały jedynki. Polska szkoła kładzie nacisk na testy i gramatykę. Język polski był gehenną - oni znali pojedyncze słowa, a na lekcjach omawiano "Treny" Kochanowskiego, "Dziady" Mickiewicza. Zresztą nawet ich polscy rówieśnicy tej poezji nie rozumieli. Córka codziennie wracała do domu z płaczem. Gdy wreszcie padło zdanie: "Po co nas tu przywiozłaś?", poszukałam psychologa.

Na Tajwanie moje dzieci nie były orłami, ale w Polsce czuły się bezwartościowe. Byłam w kuratorium i w Ministerstwie Edukacji, tłumaczyłam, że oczekiwania wobec dzieci obcokrajowców są nierealne. Słyszałam, że nauczyciel ma program i musi go realizować, w ministerstwie nie widzieli problemu, bo przecież dzieci uczęszczały do klasy dwujęzycznej. Brałam dla nich korepetycje z polskiego, chodziłam z nimi do szkoły i robiłam notatki, tłumaczyłam podręczniki i polecenia na angielski. Ale i tak na egzaminie na koniec gimnazjum wypadły słabo. Okazało się, że według wyliczeń systemu punktowego nie mogły być przyjęte do żadnego dobrego liceum. Zapisałam je do prywatnej szkoły z międzynarodową maturą. W końcu rozumieją, co się do nich mówi, i mają na kontach sukcesy.

Znalazłam pracę jako asystent kulturowy dla dzieci chińskich w szkole koło Wólki Kosowskiej. W tamtejszej podstawówce ponad 10 proc. uczniów to Chińczycy i Wietnamczycy. W większości, gdy tu przyjeżdżają, nie znają ani słowa po polsku. Są w jeszcze gorszej sytuacji, niż my byliśmy, bo w domu też nikt po polsku nie mówi. Pomagam im zrozumieć polecenia nauczyciela, zrozumieć naszą kulturę, chociaż sama czasem czuję się w niej jak obca.

http://wyborcza.pl/1,87648,18981260,reemigrantow-trudny-powrot-do-polski-to-narzekanie-to-sciaganie.html
  • 1