Wpis z mikrobloga

Dziś przeprowadzałem ubój rytualny z ojcem.
Poszliśmy do stodoły ze sznurkiem, młotkiem i nożem. Te 3 narzędzia były wystarczające do zabicia małego koźlęcia.
Zwierzę już na wejściu wiedziało że zginie, a że nie jednokrotnie byłem przy uboju to jest pewne że każde zwierze wyczuwa swoją śmierć zanim ona nastąpi. Prawdopodobnie to kwestia zamiaru i towarzyszących im emocji.
Podprowadziliśmy małą kózkę pod filar - nastąpiło pierwsze uderzenie młotkiem w górę czaszki tuż nad oczami. Zwierzę pada i dostaje drgawek - mija parę sekund - następuje drugie śmiertelne uderzenie. Zwierzę w tym momencie już nie żyje. Po kolejnych paru sekundach ojciec podcina gardło. Czekamy aż krew zejdzie i ustaną pośmiertne drgawki (zwierzę w tym momencie nie ma już głowy). Całość wydarzyła się w niespełna 5 min.

Później zwierzyna zostaje zawieszona za nogi na drabinie i pomagam ojcu obrać skórę. Jako że nie jestem rzeźnikiem, to zapach podrobów zaczął mnie obrzydzać, ale powstrzymałem mdłości. Kiedy już podroby wylądowały w wiaderku, nie pozostało nic innego jak odciąć od nich płuca i wątrobę. Zakopałem w głębszym dole skórę i resztę podrobów tu drugi raz musiałem powstrzymywać mdłości, bo znów uderzył mnie smród bijący od jeszcze ciepłych wnętrzności, a do tego woreczek żółciowy przykleił się do uchwytu wiaderka i musiałem ściągnąć go palcami. Całość trwała ok 30 min. Pieski będą się cieszyć z jedzonka.
Cała historia równie dobrze mogła być zmyślona.