HUSARIA - POLSKA MACHINA ŚMIERCI
Mówisz husaria, myślisz “skrzydła”... Tymczasem fenomen polskiej husarii nie polegał wcale na świszczących ozdobach i nie był to element kluczowy dla tej formacji wojska Rzeczypospolitej. Rzeczywisty wizerunek husarii był inny. Najlepiej widać to na obrazie "Bitwa pod Kircholmem w 1605 roku" autorstwa Pietra Snayers’a powstałym około 1630 roku. Według flamandzekiego batalisty husaria biorąca udział w bitwie była bez skrzydeł i nie jest to błąd, gdyż malarz znany był z wiernego odwzorowywania najdrobniejszych szczegółów. Inne dzieła z epoki, przekazy w postaci miniatur i rycin ukazują husarzy zarówno bez, jak i ze skrzydłami (grafika posta to z kolei ilustracja Juliusza Kossaka "Husarz polski bezskrzydlny"). W husarii z pierwszej połowy XVII wieku niewątpliwie skrzydła nie były najważniejszym elementem wyposażenia bojowego. Potwierdza to list przypowiedni na rotę husarską z czasów panowania króla Władysława IV (1632-48), w którym szczegółowo opisano jakimi końmi i jakim uzbrojeniem mają dysponować husarze a nie wspomniano ani słowem o skrzydłach.
Zapewne dlatego, że nie były one istotne. Kluczowy był inny element: 6-metrowe KOPIE! Gdy inne wojska rezygnowały z tej broni jako archaicznej, to w Rzeczpospolitej zastosowano innowację czyniącą z kopii doskonałe narzędzie śmierci i zniszczenia. Polskie kopie husarskie liczyły ponad sześć metrów długości. Metr więcej od najdłuższych lancy przeciwników. Lance pikinierów wówczas sięgały maksymalnie 5 metrów, dłuższej broni piechur nie był w stanie utrzymać ze względu na wagę.
Z kolei długie „drzewa” husarii były bardzo lekkie – ważyły raptem tylko około 2 kilogramów. Jak to możliwe? To proste. W odróżnieniu od innych lancy oraz starszych kopii, nasze husarskie kopie, były w trzech czwartych swej długości, drążone. Czyli puste w środku. ***
Z mocą błyskawicy
W nocy z 3 na 4 lipca 1610 roku niewielka armia polska licząca niecałe trzy tysiące żołnierzy i dowodzona przez hetmana polnego Stanisława Żółkiewskiego wyruszyła spod warownego obozu pod miejscowością Carowe Zajmiszcze, gdzie wojsko polsko-litewskie trzymało w oblężeniu siły Carstwa Moskiewskiego. Oddział Żółkiewskiego bardzo szybkim marszem wyruszył na spotkanie sojuszniczej armii rosyjsko-szwedzkiej, która podążała z odsieczą Moskalom. Polska armia była niewielka i składała się niemal wyłącznie z jazdy husarskiej. Żołnierze poruszali się bardzo szybko i w ciągu kilku godzin nocnej jazdy pokonali około 50 kilometrów, by o brzasku zaskoczyć wroga nieopodal miejscowości Kłuszyn położonej mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Wiaźmą i Możajskiem. Siły nieprzyjacielskie liczyły około 20 tysięcy ludzi, z czego około 4 tysięcy stanowił korpus znakomitej piechoty szwedzkiej, w której szeregach służyli werbowani na zachodzie Europy najemni muszkieterzy i pikinierzy.
Mimo niemal dziesięciokrotnej przewagi nieprzyjaciela polscy husarze bez protestów wyruszyli na spotkanie wrogiej armii. W szeregach polskiej jazdy służyło wielu weteranów wcześniejszych kampanii, nie brakowało takich którzy walczyli jeszcze pod Kircholmem. Z pewnością mieli głębokie przekonanie o swojej wartości.
Błyskawiczne tempo przemarszu polskiego wojska całkowicie zaskoczyło Szwedów i Moskali. Kiedy polskie roty podeszły pod Kłuszyn, oba obozy nieprzyjacielskie pogrążone były we śnie. Kiedy Rosjanie i Szwedzi zaczęli w panice szykować się do bitwy polska husaria zaatakowała. Mimo rozpaczliwej obrony świetnie uzbrojonych piechurów Polacy niesłychanie odporni na ostrzał z broni palnej w ciągu kilku godzin dosłownie zmietli przeciwników z pola bitwy. Niezbyt wygodny teren dla kawalerzystów sprawiał, że polscy jeźdźcy nie mogli po prostu rozpędzić rywali. Husarze byli jednak konsekwentni do bólu. Nie mogąc rozbić przyjaciela zawracali i szarżowali po raz kolejny. Niektórzy z nich zrobili to nawet dziesięć razy. Około południa było już po wszystkim.
„Straciwszy serce Moskwa pierzchać i uciekać w obóz pospołu z Niemcami poczęli, a my na grzbietach ich jadąc […] wpadliśmy do obozu ich” wspomina uczestnik bitwy Samuel Maskiewicz.
Jeszcze tego samego dnia wojska Żółkiewskiego wróciły do Carowego Zajmiszcza, gdzie przyjęły kapitulację Rosjan, którzy nie mogli liczyć już na odsiecz. W ciągu jednej zaledwie doby polscy husarze pokonali około 100 kilometrów. Droga do Moskwy stała przed nimi otworem…
O polskiej husarii mówi się dziś, że była to najdoskonalsza kawaleria w dziejach świata. Co o tym zadecydowało? Przede wszystkim doskonałe wytrenowanie żołnierzy. Wszystko zaczynało się jeszcze w domach czy dworach szlacheckich. W dawnej Polsce przykładano ogromną wagę do właściwego wychowywania młodzieży. Mówiono, że należy je wychowywać w tak zwanym „duchu rycerskim”. Co to oznaczało w praktyce? Przede wszystkim starano się je od najmłodszych lat odpowiednio hartować, dbano o ich dobre wyżywienie i o to by maksymalnie dużo czasu spędzały na świeżym powietrzu, bez względu na panującą pogodę.
Husarskie roty rekrutowały swoich członków niemal wyłącznie spośród synów szlacheckich. Przede wszystkim członków bogatych rodów, gdyż służba ta wymagała ogromnych nakładów finansowych. Przyszli husarze zanim trafili pod dowództwo hetmanów musieli przejść wieloletni, żmudny trening, który zaczynał się gdy mieli zaledwie kilka lat. Taki chłopiec najczęściej trafiał pod rękę wyspecjalizowanego trenera-nauczyciela, bardzo często weterana wojen – ojca, czy częściej stryja lub dziadka czasami przyjaciela rodziny. Szkolenie rycerskie było bardzo różnorodne i poszczególne jego elementy były zależne od wieku, jednakże zaczynano je zawsze bardzo wcześnie. Trwało około 15 lat.
Ćwiczenie obejmowały naukę jazdy konnej, ćwiczenia łucznicze, naukę posługiwania się bronią strzelecką, ale przede wszystkim naukę fechtunku. Młodzi chłopcy godzinami ćwiczyli posługiwanie się szablą, na początku zastępowaną zwykłymi kijami czyli tak zwanymi palcatami. Trening szermierczy trwał każdego dnia około 3-4 godzin. Żmudne, ale codzienne ćwiczenia sprawiały, że polska szlachta słynęła w całej Europie z niezwykłej siły fizycznej i szermierczych zdolności.
Jeździec i koń
Równie ważne jak jeźdźcy były konie. W dawnych wiekach kawaleria była odpowiednikiem dzisiejszych sił zmotoryzowanych, a więc jakość sprzętu - czyli w tym wypadku koni - była kluczowa. A polskie konie husarskie były po prostu najlepsze na świecie. Dlaczego? Tajniki szkolenia wierzchowców były tak ważne, że stanowiły ściśle strzeżoną tajemnicę państwową. Próby wywożenia tych zwierząt poza granice kraju karane były przez polskich władców śmiercią. „Aby konie z korony wywodzone nie były starostowie pilnie strzec mają. A kto by wygnać miał takie ie Starostowie albo celnicy brać mają. A który by śmiał konie przepuścić wiadomie iesli Starosta albo celnik ma przepaść dwieście grzywien. Jeśli by się pisarz celny warzył, tedy ma siedzieć dwanaście niedziel wieży. A aby iemi przekupywać nie śmieli. A który by się ważył tego tedy przez starosty ma być iman a konie mają mu bydż wzięte a sam obwieszon ma być bez folgi” – czytamy w XVI-wiecznych kodeksach praw.
W literaturze historycznej czy malarstwie husarskie konie przedstawiane są najczęściej jako ciężkie i potężne wierzchowce – „inflanckie kobyły” jak pisał Sienkiewicz. Tak naprawdę polskie konie bojowe były dość drobne, ze to niezwykle szybkie i wytrzymałe. Te rącze zwierzęta były rezultatem pracy polskich hodowców krzyżujących dzikie tarpany żyjące niegdyś w stepach Rzeczpospolitej z końmi szlachetnych ras, takich jak arabska czy turecka. Tak powstał koń rasy polskiej. Po swych dzikich przodkach zwierzęta te odziedziczyły odporność na trudy i kiepską paszę. Jednak sama krzyżówka to za mało. Po to by źrebak mógł stać się bojowym wierzchowcem potrzebny był trening.
Jak wyglądało szkolenie koni husarskich? Było ściśle i szczegółowo określone. Tresura wyglądała tak, że zwierzę wpuszczano na wąski tor długości około 25 metrów, a szerokości zaledwie jednego metra, na którego każdym końcu znajdował się niewielki okrąg. Konie przyuczano całymi latami, by biegały po tej ścieżce z maksymalną prędkością, wykonując obrót wokół własnej osi na jej zakończeniu. I tak przez długie godziny. Wzmacniało to kondycję konia i co ważniejsze - uczyło go nagłych, ostrych zwrotów na małej przestrzeni. Dzięki temu podczas bitwy potrafiły zawrócić natychmiast, niemal stojąc w miejscu. Nieraz ratowały w ten sposób życie swojemu panu.
Szkoleniem koni zajmowały się specjalistyczne ośrodki – królewskie stadniny. Ich działalność była do tego stopnia otoczona tajemnicą, że dziś nie wiemy nawet gdzie dokładnie się znajdowały – wiemy tylko, że w Koronie położona była pod Lwowem, natomiast w Litwie w ziemi wileńskiej.
Jak łatwo się domyślić koń bojowy był bardzo drogi. Jego koszt wynosił nawet półtora tysiąca dukatów co odpowiadało mniej więcej wadzę 66 kilogramów czystego srebra. Przeliczając to na dzisiejsze pieniądze taki wierzchowiec kosztował około 300 tysięcy złotych! Warto pamiętać, że towarzysz husarski musiał mieć dwa, a nawet trzy konie podczas jednej wyprawy. Jeśli doliczymy do tego cenę rynsztunku czy wynajęcie służby i pocztowych to okaże się, że ziemianin, który chciał mieć syna husarza musiał być bardzo majętnym człowiekiem.
Uzbrojenie husarzy
Kolejnym zagadnieniem było uzbrojenie polskich husarzy. Każdy towarzysz pancerny uzbrojony był w kopię. Dawne kopię rycerskie były dość krótkie i ciężkie. Ich długość wynosiła około dwóch metrów, zaś waga przekraczała 10 kilogramów. Ze wzglądu na niewygodę i udoskonalenie broni obronnej piechurów wszędzie w Europie kopie odchodziły do lamusa. Wszędzie, ale nie w Polsce! W naszym kraju udoskonalono dawne drzewce i uczyniono z nich doskonałe narzędzie śmierci i zniszczenia. Polskie kopie husarskie liczyły już ponad sześć metrów długości. Było to bardzo ważne, gdyż lance pikinierów wówczas sięgały maksymalnie 5 metrów, dłuższej broni piechur nie był w stanie utrzymać. Te długie „drzewa” były jednocześnie bardzo lekkie – ważyły raptem tylko około 2 kilogramów. Jak to możliwe? To proste. W odróżnieniu od rycerskich, husarskie kopie, były w trzech czwartych swej długości, drążone. Czyli puste w środku. Po prostu, długi, prosty kawałek sośniny lub jedliny (stąd nazwa drzewo) rozcinano na pół, usuwano środek, po czym łączono ściśle oplotem z, nasączanego klejem, rzemienia, lub nici lnianych i malowano. Genialny polski wynalazek.
Jedynie ostatni, znajdujący się za kulą, która stanowiła przeciwwagę, odcinek włóczni, był pełen. Dzięki temu kopia była stosunkowo lekka, a jej koniec, choć wyposażony dodatkowo w żelazny grot oraz, nawet ponad dwumetrowy proporzec, nie pochylał się ku dołowi.
Jakby tego mało husarze mieli do dyspozycji koncerz – rodzaj długiego, ale lekkiego miecza, którym mogli zadawać potężne sztychy i sławną polską szablę, w której „robieniu” byli niezrównani. Dodatkowo w olstrach spoczywały dwa pistolety. Choć husarię nazywano ciężką jazdą to uzbrojenie było dość lekkie co w połączeniu ze wspomnianą już hyżością polskich koni sprawiało, że husarze byli zdolni do długich i forsownych marszów, zaś na polu bitwy spadali na wroga jak błyskawica. Nie do zatrzymania
Podczas, gdy Rzeczpospolita Obojga Narodów rozwijała oddziały jazdy, inne kraje stawiały na muszkieterów, czyli - dziś byśmy powiedzieli - strzelców oraz stanowiących ich osłonę, wyposażonych w długie (około pięciometrowe) żelazne włócznie pikinierów. Jednocześnie jednostki jazdy - rajtarów czy dragonów - na Zachodzie przeznaczano jedynie do działań pomocniczych.
A więc jak w praktyce wyglądało starcie np. regimentu wyborowej szwedzkiej piechoty (400 muszkieterów i 200 pikinierów) z chorągwią polskiej husarii (200 jeźdźców)?
Husarze, uszykowani zwykle w cztery szeregi, ruszali do szarży, mniej więcej, 500-600 metrów, od przeciwnika. Przez większość czasu, zwykle dwu-trzyminutowego, ataku jechali w tak zwanym szyku luźnym, gdzie odległości między jeźdźcami wynosiły około 3 do 4 metrów.
Towarzysze stopniowo nabierali prędkości, od stępa (prędkość około 6 kilometrów na godzinę), przez kłus (15-20 km na godzinę), przez galop (tu już 30-35 km na godzinę), aż po cwał (do 70 km na godzinę).
W odległości około 50 metrów od piechoty wroga, gdy cały oddział już cwałował, rotmistrz wydawał komendę: „Ścieśnij się!”. W tym momencie jeźdźcy z drugiego szeregu wsuwali się w przerwy między tymi jadącymi z przodu, a jednocześnie skrzydłowi (którymi byli najbardziej doświadczeni wojownicy) parli końmi do środka szyku. W efekcie w momencie uderzenia w pikinierów husarze jechali tak blisko siebie, że niemal stykali się kolanami. I taki pancerny walec przetaczał się przez piechurów.
Po ostatniej salwie, którą oddawano, gdy konni byli około 100 metrów od piechoty, przed muszkieterów wysuwali się pikinierzy. Musieli wtedy to zrobić, bo inaczej nie zdążyliby zająć miejsca w pierwszym szeregu. A gdy piechota przestawała strzelać, bezpieczni husarze przechodzili w cwał i zwierali szeregi. W dodatku kopie jeźdźców były o jakiś metr dłuższe od pik, więc broń piechurów była niegroźna dla Polaków…
Ten strach był tak ogromny, że niemiecki żołnierze zaciężni werbowani na przykład przez króla szwedzkiego zastrzegali w swoich umowach, że nie będą musieli walczyć z polską jazdą. A byli to zawodowi najemnicy, którzy żyli z wojny.
więcej filmów historycznych na kanale Z Historią na TY: https://www.youtube.com/channe...
Komentarze (2)
najlepsze