Jak co wtorek stałem sobie w sklepie z produktami ekologicznymi i porównywałem zawartość potasu w orzeszkach piniowych i orzechach włoskich. Czytam sobie, czytam, dodaję i różniczkuję, a nagle do sklepu wchodzi dość niska i tęga kobieta. Na twarzy znanego mi z wcześniejszych wizyt w dyskoncie sprzedawcy – pana Żubra – zauważam lekki grymas. Tak mu się lico nieco wykrzywiło, pomarszczyło, usta zacisły trochę – generalnie pobladł, zmalał i zmarniał. Pomyślałem, że może przydałoby się mu nieco więcej żelaza albo magnezu i nawet chciałem zaproponować, żeby zaczął sobie suplementować, wpierdalając końskie ilości ekologicznych pestek dyni, które – jak wskazywały moje uprzednie kalkulacje – zawierają najwięcej tych pierwiastków. Nie było mi jednak dane tego uczynić – i całkiem słusznie – bo jak się za chwilę miało okazać, reakcja mięśni twarzy pana Żubra nie była skurczem z niedoboru magnezu; bladość lica też miała inne źródło. Była to typowa odpowiedź wegetatywna – manifestacja lęku związanego ze zbliżającym się niebezpieczeństwem.
Przysadziste babsko zaczęło się nerwowo rozglądać po sklepie i niespodziewanie posłało panu Żubrowi dość dominujące i agresywne spojrzenie.
– Masło ekologiczne spod Inowrocławia jest?! – zapytało podniesionym głosem.
– Tak, od Kędzierza, jak zwykle.
– To da pan kostkę.
Pan Żubr dość chybotliwym krokiem zaczął sunąć w kierunku lady chłodniczej. Nieco przypominał świeżo upieczonego narciarza, który na stoku nabrał zbyt wielkiej prędkości, już wie – jest na sto procent przekonany – że zaraz się rozpierdoli, ale ostatkiem sił generowanym przez wiotkie, niewyćwiczone mięśnie stara się walczyć o życie. W górach podczas podróży wyciągiem krzesełkowym obserwowałem wiele takich już-prawie-ofiar i muszę przyznać, że było to kurewsko dobrą zabawą – szczególnie jak byłem ostro spizgany albo z kumplami kończyliśmy właśnie dżoja. Narciarz przyspiesza wtedy wykładniczo i ogarnia go panika. Ponieważ boi się wyjebać i ponieważ jest dzbanem – a w zasadzie przede wszystkim dlatego, że jest dzbanem – stara się zachować równowagę i tym samym dalej wykładniczo przyspiesza. Boi się też hamować, bo wie, że wtedy się rozpierdoli, bo nie umie hamować pługiem. Przyspiesza. Powoli, acz chaotycznie orientuje się w pogarszającej się sytuacji, w której wartości na osi pionowej „źle” w stosunku do wartości na osi poziomej „czas” rosną w tempie zawrotnym. Wtedy nie ma już wyjścia i jak ostatnia ciota kieruje czubki nart do siebie, starając się zahamować sposobem „kawałka pizzy”. W rezultacie wciąż przyspiesza, a do tego inicjuje wrzask. Gdy zaczyna przypominać pędzący pocisk albo rakietę ziemia-powietrze, jego kolanka wpadają w niekontrolowane grubofalowe drżenie w kierunku do wewnątrz i na zewnątrz niczym wprawiony w ruch kamerton. Tak właśnie poruszały się kolana pana Żubra w drodze do lodówki. Tyle że na końcu trasy jakoś udało mu się nie rozpierdolić o żaden sprzęt chłodniczy.
– A, i jeszcze chleb żytni i ser – dodała podejrzanie miłym głosem kobieta.
Jak się okazało, nos pana Żubra nie zdołał zwietrzyć pułapki. Sprzedawca myślał zapewne, że tym razem burza zakończyła się jeszcze nim zdążyła rozpętać się na dobre. Z uśmiechem na twarzy zapytał:
– Ser… ten pleśniowy szwajcarski?
– PANIE, JAKI PLEŚNIOWY! TO JEST SKAZA SYFILITYCZNA! – z pełnego zaskoczenia, zapewne planowanego na długo przed wejściem do ekologicznego dyskontu, baba wydarła ryja.
– TO POWODUJE, PROSZĘ PANA, BIAŁE WYDZIELINY! UPŁAWY… ŚLUZ, ROPSKO I CUCHNĄCĄ BIAŁĄ WOSZCZYNĘ! Już Hahnemann o tym pisał! – znając nazwisko jednego z twórców homeopatii, zrozumiałem, że ta baba musi być jakąś naturopatką z ostro zwichrowaną psychiką.
– JA, PROSZĘ PANA, JESTEM WEGA… – tu się trochę zawahała. Najwyraźniej chciałaby móc się tytułować weganką, ale przypomniała sobie, że kupuje ser i masło, i szybko przeszła do zmodyfikowanej wersji ofensywy – WEGETARIANKĄ I NA TAKI PLEŚNIOWY SYF TO NAWET PATRZEĆ NIE CHCĘ, BO SIĘ ZARAZIĆ MOŻNA!
Pan Żubr podniósł barki i spuścił głowę – przybrał postawę gotową do odparcia ataku. Jego wcześniejsza znana mi dobrze spolegliwość rozpłynęła się w powietrzu i najmniejszy ślad po niej nie pozostał.
– A ja jem i nic mi nie jest! BARDZO DOBRY SER PLEŚNIOWY PROSTO ZE SZWAJCARII!
– TA, DOBRY! Ja tam byłam i widziałam, jak się taką zajeżdżającą starym capem truciznę produkuje! W takich kadziach stoją w gumowych spodniach i mieszają badylami tę białą śmierdzącą zupę. A potem leży na półkach i pleśnieje. KTO ZDROWY NA UMYŚLE DO GĘBY COŚ TAKIEGO PAKUJE?!
– A ja jem! Bardzo smaczny! I BĘDĘ JADŁ JESZCZE WIĘCEJ!!! – desperacki atak pana Żubra podziałał na naturopatkę jak płachta na byka.
– A TO SE PAN ŻRYJ! A potem do mnie do gabinetu zapraszam – JAK USZY ZACZNĄ SWĘDZIEĆ I SIĘ BIAŁA WOSZCZYNA POJAWI!!! Nie pan pierwszy i nie ostatni, co sobie skazę syfilityczną produkuje takim niby-ekologicznym świństwem…
– Nie „niby”, tylko „ekologiczny”! Z certyfikatem!
– Szkoda, że głupoty tych, co to produkują, nie certyfikowali! Daj pan to masło z drugiej lodówki, bo tam, gdzie te pleśnie się rozmnażają, to bym nawet ręki nie wsadziła!
– Jak taki szkodliwy, to powinni chyba zakazać? Dzisiaj wszystkiego zakazują, a takiej trucizny, co pani mówi, to nie?
– Głupoty to się zakazać proszę pana nie da! Daj pan ser, ale tę eko-mozarellę, też z drugiej lodówki.
– Coś jeszcze?
– Nie, DZIĘKUJĘ! I zapraszam na wizytę, jak wydzielina będzie.
– Dziękuję, wydzieliny nie mam i nie planuję mieć!
– ALE BĘDZIE! – z jadem na pysku i nieukrywaną satysfakcją ucięła rozmowę.
Zapłaciła. Zgarnęła produkty do reklamówki i bez „do widzenia” wyszła ze sklepu. Pan Żubr ciężko dyszał, opierając się o ladę.
– No co za baba popieprzona! Widział pan? – szukając oparcia w czymś więcej niż mebel, zwrócił się do mnie sprzedawca.
– No, widziałem. Zdrowo pojebana. Ale ja bym personalnie jej nie traktował. Coś mi się wydaje, że ma problem z tymi serami i chyba by chciała zostać weganką, ale jej nie wychodzi i dlatego przypuściła na pana ten dywanowy nalot.
– Właśnie! Chyba ma pan rację… Że też tego nie zauważyłem! Następnym razem będę wiedział, jak jej dowalić. Dziękuję! – chyba nie za wiele zrozumiał z tego, o co mi chodziło.
Z moich rachunków gówno wyszło, bo dzięki tej wspaniałej akcji zapomniałem, które orzeszki mają więcej potasu. Wziąłem włoskie, bo były tańsze. Pożegnałem się ze sprzedawcą i, podbrechtując z całej sytuacji, poszedłem do Rossmana.
Mój blog: www.ragazzomalato.pl