Witam.
Napisałem pastę. Niestety wyszła nowela, więc podzieliłem ją na 3 części. Z góry zaznaczam, że jest to moja pierwsza pasta. Więc proszę o wyrozumiałość w kwestiach, że zamiast Grażyny jest Barbara itp. ;) Poniższy temat przewodni ni chuja nie ma zbyt wiele wspólnego z dalszą fabułą. Potrzebny był jednak zarys postaci i coś o co będzie mógł się "zazębić" główny wątek części drugiej i trzeciej. Tak powstała część pierwsza:
Hej, Mireczki.
Na początku tygodnia wziąłem siedem (sic!) dni wolnego pod rząd, chyba pierwszy raz w tej dekadzie. Wędka, ryby, zanęta, zapach żywiołu... ach! Wolność! Na samą myśl normalnie gęsia skórka.
Zyga - tak mówię na Zbyszka - co rok urządzał wypad z roboty nad zalew i zarezerwował mi odpowiednio wcześniej wolne miejsce w Pasacie znajomego. Moja, wiadomo, jak to kobieta przeciętnie wyrozumiała - nie mogła nic wiedzieć.
Rok planowania i wyrzeczeń. Zamiana urlopu z Romanem za wzięcie nocek. Rezerwacja terminu na NFZ. Zabukowane sanatorium. Flaszka co miesiąc dla lekarza za kolejne skierowania. Nawet kamyczek w Kubotach, dzień w dzień, dla lepszego efektu utykania. Wszystko to doskonale zgrane w czasie na sam środek sierpnia. I wszystko po to, aby pod pretekstem rehabilitacji nie tłumaczyć się JEJ z wyjazdu.
Baśka - bo o niej mowa - jest jak ta z piosenki Wilków. Miała fajny biust. Z naciskiem na MIAŁA. Trzeba jej za to oddać, że rudy kolor włosów to mało, by opisać wyróżniającą ją wredotę. Kiedy się wnerwi fest, nie wybucha od razu jak jakaś Karyna tylko knuje. A człowiek uśmiechnięty, nieświadomy jak pająk nad którym wisi cień kapcia czy gazety.
Dzień przed planowanym wyjazdem nie dała nic po sobie poznać. Spakowała mi ulubioną białą piżamę w błękitne paski, kuboty, akcesoria do golenia. Zrobiła nawet kanapki na drogę. Nie wiem tylko po co dała mi, aż dwie pary zapasowych skarpet. Przecież to tylko tydzień. Już to mogło naprowadzić mnie na trop, iż coś jest nie tak. Moją czujność uśpiły jednak sny o pół-metrowym okoniu. Gdy zbliżała się pora obiadowa z kuchni doszły nieznane mi do tej pory zapachy. Stół zaścielony. Siadam. Żona kładzie talerz, rozpromieniona oznajmiając:
No kurwa. Człowiek wyjeżdża na tydzień, chce zjeść porządny obiad, bo wiadomo jak karmią w hehe "sanatorium", a ta mi wyjeżdża ze szwabskim daniem. Jakby polski schab był jakiś gorszy! Stanowczo jej powiedziałem:
- Basiunia, kochanie moje, przecież wiesz, że mnie mierźwi nawet na słowo "sznycel",a co dopiero jakieś danie po niemiecku! co się dzieje?
- Basiunia?! - tu jeszcze dodam, że to typ kobiety o krzyku żony Norka z "Miodowych lat" - Ja Ci dam Basiunia!
Mokra szmata do zmywania garów wyprowadzona z backhanda z prędkością 50mPh to nic w porównaniu z dreszczem jaki przeszedł mnie chwilę później. Wycierałem właśnie twarz rękawem polara po bezpardonowym ataku, kiedy w oko rzucił mi się niewielki kanciasty przedmiot przykryty lekko sosem na środku kotleta.
To był kamyk. Ten sam kamyk. Noszony przez rok w zapoconym klapku.
Tego dnia już nie jadłem. Tak minął mój pierwszy dzień urlopu.
Opłaca się kontynuować, Mireczki?
Komentarze (1)
najlepsze