Janek podróżuje autostopem z Warszawy do Kapsztadu. Wczorajszej nocy, w trakcie przeczekiwania burzy pod dachem w publicznej przestrzeni na wyspie Lanzarote (Wyspy Kanaryjskie), bez powodu został zaatakowany przez hiszpańską policję. Policjanci wykręcali mu ręce, uszkodzili sprzęt wyrzucając go na ziemię, grzebali w plecaku i rzeczach osobistych, wreszcie na koniec powiedzieli mu żeby się pakował i wypie*dalał i że nie powiedzą mu gdzie znajdzie komisariat, bo jedyny sposób w jaki tam może trafić to z nimi w kajdankach.
Janek postanowił walczyć o swoje - spodziewał się trudności i przeciwności losu w trakcie swojej - co by nie było - odważnej podróży, ale nie oczekiwał, że zostanie tak potraktowany w Europie jako Europejczyk, przez policję, która powinna go chronić.
Poniżej linkuję jego (długi) wpis na ten temat na facebooku. Żeby nie było, że reklama, przeklejam również niżej całość tutaj.
https://web.facebook.com/roknagape/posts/713980688755123:0
Jeśli ktoś ma pomysły, co w takiej sytuacji robić (poza oczywistymi sprawami jak pójście do polskiego konsulatu), lub miał do czynienia z podobnymi sytuacjami - Janek będzie wdzięczny za kontakt:
roknagape@gmail.com .
Cały wpis:
Quis custodiet ipsos custodes?
Nazywam się Jan Tomasz Strzembosz. Od ponad pięciu miesięcy jestem w podróży. Aktualnie znajduje się na Wyspach Kanaryjskich. Przypłynąłem tu z Maroka i przyznam się, że czułem jakbym wracał do domu - z powrotem w Europie! I w Hiszpanii którą tak dobrze wspominałem! Doświadczenia ostatniej nocy plamią jednak te uczucia, ponieważ dzisiejszej nocy zostałem zaatakowany przez hiszpańskich funkcjonariuszy policji. Takich spraw nie wolno przemilczać. Poniższy tekst będzie bardzo długi, ale wierzę że pełne przedstawienie sytuacji wymaga opowiedzenia całej historii wraz z wprowadzeniem jak i wszystkimi okolicznościami towarzyszącymi.
Dzisiejsza noc była daleka od ideału. Zniósłbym bez większej skargi i ten sztorm, i burze, i to ze zalało mi wszystkie rzeczy jak i nawet fakt że pragnienie zmusiło mnie do picia deszczówki... w końcu po coś dźwigam w plecaku filtr do wody! Ale nie zniosę i nie przemilczę faktu, że zostałem zaatakowany przez policję.
Lanzarote, wyspa na której aktualnie się znajduję, dzisiaj w nocy została uderzona przez sztorm. Porywy wiatru o prędkości 80km/h i do tego 50mm opadów w ciągu kilku godzin. Będąc w takich warunkach każdy z nas zaczął by szukać schronienia, a przynajmniej kawałka dachu nad głową. Tak zrobiłem i ja. Opatulony w dwa polary i kurtkę, całkowicie przemoczone, z 20kg plecakiem na ramionach i ciągnąć za sobą przetrącony przez wichurę namiot dociążony dodatkowo przez niewiadomą ilość litrów wody znajdujących się w środku nie zastanawiałem się wiele - skierowałem się do pierwszego miejsca mogącego zaoferować choć odrobinę ulgi od żywiołu. Droga zawiodła mnie w sąsiedztwo mariny w Arreciffe. Co ważne dla dalszej części historii - droga absolutnie publiczna, bez żadnych zakazów wjazdu, ani znaków sugerujących, że w pewnych godzinach dostęp do tego terenu jest ograniczony. W tamtym rejonie znajduje się centrum handlowe, supermarket, kilka restauracji i sklepów, pub, a nawet klub w którym kilka dni wcześniej bawiłem się do 6 rano. Wydawało się, że jest to idealna lokalizacja by przeczekać do rana, szczególnie że miałem wtedy spotkać się przy wejściach na pomosty cumownicze z kapitanem jednego jachtu. Mimo tego iż zbliżała się godzina trzecia w nocy przemkneło mi przez myśl, by spróbować dostać się na łódkę, jednak bramki wejściowe na teren mariny opatrzone są zakazem wstępu, także zrezygnowałem z tego pomysłu. Zresztą środek nocy to nieludzka pora na budzenie prawie obcego człowieka.
Siadłem dlatego w pierwszym miejscu dającym jako taką ochronę przed deszczem, czyli pod schodami. Tam też dla uzupełnienia obrazu mojej rozpaczy piłem deszczówkę z kałuży.
Schody mimo niewątpliwej zalety jaką była osłona przed deszczem nie rozwiazywały problemu odczuwalnego zimna spowodowanego wiatrem przyciskającym mokre ubrania do ciała. Postanowiłem poszukać bardziej osłoniętego miejsca. Po kilkudziesięciu krokach znalazłem miejsce praktycznie idealne, osłonięte niemalże z każdej strony. Już zabierałem się do rozpoczęcia usuwania papierem toaletowy całego przylepionego do mojego sprzętu błota gdy niestety podszedł do mnie ochroniarz. Mimo że mówił tylko po hiszpańsku zrozumiałem, że ta przestrzeń należy do jakiegoś sklepu także znów zarzuciłem wszystko na siebie i ruszyłem w kierunku znanej mi z wcześniejszych wizyt przestrzeni publicznej w której znajduje się kilka ławeczek, dach i przynajmniej z jednej strony solidna ściana dająca trochę wytchnienia od wichru. Tam też rozpocząłem szorowanie. Niedługo potem dwóch ochroniarzy zaczęło się przypatrywać mojej pracy. Nie zbliżyli się jednak na więcej niż 15 metrów, nie powiedzieli ani słowa w moim kierunku, a po jakimś czasie się oddalili.
Około 4.30 byłem już ciut rozgrzany ruchem, a moje rzeczy sporo czystsze, powiesiłem obok kurtkę i zarzuciłem na ramiona śpiwór by utrzymać jak najwięcej tego ciepła, a następnie siadłem pod ścianą między moimi schnącymi rzeczami i zacząłem grać na telefonie by uprzyjemnić sobie oczekiwanie poranka.
W tym momencie ochroniarze wrócili w asyście pięciu funkcjonariuszy policji. Nie będę ukrywał, na pierwszy rzut oka aż się ucieszyłem! Pomyślałem sobie, że jeżeli wezwali policję to na pewno przysłali kogoś kto będzie mówił po angielsku. "Będę w stanie wytłumaczyć moją sytuację i być może udzielą mi jakiejś pomocy! A może chociaż mają przy sobie odrobinę wody!". Jak bardzo błędnie podchodziłem do tej całej sytuacji!
Usłyszałem, że nie mogę tu być. Odpowiedziałem, że przecież ja tu nie śpię, czyszczę tylko moje rzeczy i próbuje przeczekać do rana by stawić się na zaplanowane w tym miejscu spotkanie. Zupełnie ich to nie obchodziło. Zapytałem więc, wciąż naiwnie licząc na jakąś pomoc, gdzie mogę znaleźć jakieś inne miejsce w którym mógłby się skryć i przeczekać. Stwierdzili, że ich to nie obchodzi. Zszokowany powiedziałem, że przecież jest fatalna pogoda, a ja chcę tylko grzecznie poczekać do rana. Na co usłyszałem, że jest to przestrzeń prywatna. Było to tak ewidentnie nieprawdziwe, że aż zapytałem gdzie znajduje się jakiś znak z którego mogłem uzyskać te informację. W tym momencie zażądali mojego paszportu, a po jego chwyceniu przestali mówić do mnie po angielsku. Cała piątka funkcjonariuszy nagle zaczęła się zwracać do mnie po hiszpańsku. Pośród ich słów wciąż przewijała się fraza "aqui est Espana". Do tej pory cieszyłem się z mojego pobytu w tym kraju, teraźniejszego jak i poprzedniego. Tylu wspaniałych ludzi! Tyle życzliwości! Teraz słysząc te słowa poczułem, że nie jestem tu mile widziany...
Zaczęło robić się nieprzyjemnie. Próbowałem ich prosić by mówili do mnie po angielsku, niemiecku, choćby i francusku... w odpowiedzi słyszałem tylko jak mantrę, że tutaj jest Hiszpania. Że jak tu jestem to muszę mówić po hiszpańsku. Byłem już gotów się wycofać, sprawa nie była warta problemu, w końcu z cukru nie jestem. Gdy zobaczyłem, że procedura sprawdzania moich dokumentów dobiegła końca zwróciłem się do policjanta, który już chował mój paszport do swojej kieszeni, takimi słowami: "can i get my passport back?" Wcześniej rozmawiał ze mną po angielsku, ale tym razem nie doczekałem się reakcji. Powtórzyłem w związku z tym te same słowa i wysuwając lekko rękę otwartą dłonią do góry zacząłem dodawać że to mój najważniejszy dokument. W tym momencie oficer służby (sic!) stworzonej po to by chronić i pomagać podskoczył do mnie i pchnął mnie w klatkę piersiową. To był moment w którym postanowiłem zadzwonić pod numer alarmowy, sytuacja ewidentnie była poza kontrolą. Gdy jednak wyciągnąłem telefon nagle usłyszałem znów angielski: "no phone!". Chwilę później zaczęli próbować mi go wyszarpnąć. Gdyby nie było to tak tragiczne to nawet bym się uśmiechnął, na ekranie wciąż była gra którą zabawiałem się przed ich przybyciem. Nie miałem jednak czasu by rozważyć jak dziwacznie potrafią toczyć się wypadki gdyż moja ręka została wykręcona, a ja pchnięty na ścianę. Zdarto z moich ramion śpiwór który wciąż miałem na nie zarzucony i trzech policjantów zaczęło brutalnie wyrzucać wszystko z moich kieszeni, uszkadzając przy okazji moją elektronikę, w trakcie gdy czwarty złamał maszt na którym noszę przytwierdzoną do plecaka polską flagę i rzucił ją w kałużę, po czym otworzył mój plecak i zaczął w nim grzebać. W tle znowu padło "aqui est Espana"
Chwilę później gdy wszystkie moje rzeczy leżały już rozrzucone naokoło zostałem puszczony i usłyszałem po angielsku rozkaz bym zaczął się pakować i wynosić. Posłuchałem lecz równocześnie w moim sercu wciąż narastała ściana lodowatego oporu i pewności, że tak nie można tego zostawić. Z natury jestem legalistą i wielkim zwolennikiem państwa prawa. Nie może być tak, że reprezentanci profesji największego zaufania publicznego prezentują taką postawę. W związku z czym w trakcie pakowania zdawałem w kółko trzy pytania:
1) Gdzie mogę zobaczyć znak taki jak ten przy wejściu na pomosty z którego mógłbym się dowiedzieć, że jest to teren prywatny i wstęp jest zabroniony?
2) Gdzie znajduje się komisariat policji?
3) Czy mogę zobaczyć jakikolwiek dokument potwierdzający ich przynależność do policji lub poznać numer identyfikacyjny pod którym funkcjonują?
Na początku kompletnie mnie ignorowali, od czasu do czasu tylko mnie pospieszając (takie rzeczy da się zrozumieć w każdym języku). Na moje prośby powrotu do angielskiego stałą odpowiedzią było oczywiście stwierdzenie, że tu jest Hiszpania. Gdy w końcu zapytałem czy odmawiają mi udzielenia informacji o tym gdzie znajduje się komisariat jeden z nich zdecydował się mówić. Powiedział żebym się nie martwił o komisariat bo jedyny sposób w jaki mogę się na niego dostać to z nim i w kajdankach. Co do identyfikacji to wspominał tylko enigmatycznie że ich jest pięciu...
Kończyłem pakowanie także zapytałem spokojnie jeszcze raz czy odmawiają mi informacji o umiejscowieniu komisariatu. Machnął wtedy ręką w kierunku miasta mówiąc, że tam i poznam bo jest na nim wielka flaga HISZPANII.
Pożyczyłem im dobrej nocy i nie oglądając się więcej zacząłem maszerować w kierunku posterunku.
Po drodze minęli mnie radiowozami. Tylko dzięki temu zorientowałem się że wskazali mi niedokładnie poprawny kierunek. Gdy dotarłem na miejsce już stamtąd odjeżdżali. Dyżurna stwierdziła, że nie mówi po angielsku (a jakże!), ktoś będzie po 10. Odmówiła mi również przyjęcia pisemnego zeznania. To również mogę zrobić po 10. Jedyne co można uznać za okoliczność łagodzącą to fakt że na moją wyraźną prośbę wydzielono mi 200 ml wody. Następnie mimo jasnej, ciepłej poczekalni, w której na krzesłach wisiały kuszące ręczniki, zostałem wyrzucony z powrotem na deszcz.
Nie zostawię tego w ten sposób. Policja nie może używać nieuzasadnionej i niesprowokowanej siły wobec spokojnego obywatela. Nie ma prawa niszczyć jego własności. Niedopuszczalne jest także by funkcjonariusz publiczny traktował w ten sposób flagę mojego kraju. Dodatkowo w kontekście tego, że agresja zaczęła się po sprawdzeniu mojej narodowości i ciągłe powtarzanie "aqui est Espana" każe mi wierzyć, że sytuacja miała kontekst rasistowski.
Jeżeli czujecie takie samo oburzenie jak ja liczę że mi pomożecie. Pokażmy, że takie zachowanie nie może być akceptowane i przemilczane. Nie czuję się obywatelem Unii drugiej kategorii. A poza tym jako człowiek mam swoje prawa. Prawo do nietykalności cielesnej, do własności i co najważniejsze do SZACUNKU.
I będę tych praw bronił.
(dołączone zdjęcie zostało wykonane przed całą sytuacją, w trakcie filtrowania wody)
Komentarze (6)
najlepsze
A przetrzepali go bo moga, narko czy kradzieze.