Jutro Sejm ma zdecydować o losie wniosku o rozpisanie referendum w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Został on podpisany przez 1,3 mln wyborców, co stanowi rekord w historii III RP i ponad dwukrotnie więcej niż wymagane 500 tys. podpisów.
Premier obawia się, że referendum doprowadzi do zablokowania reformy emerytalnej. Sondaże zdają się potwierdzać te obawy. Według badań CBOSu 84 proc. respondentów sprzeciwia się podniesieniu wieku emerytalnego dla mężczyzn a 91 proc. dla kobiet.
Ten sondaż mówi jednak wyłącznie „co myślą ludzie?”, nie odpowiada „dlaczego?” Dlaczego więc badania opinii publiczne wskazują, że Polacy są przeciwni podniesieniu wieku emerytalnego? Bo to jest w tej chwili jedyny sposób, w jaki mogą powiedzieć, że nie podoba im się to w jaki sposób ta decyzja jest podejmowana.
Żyjemy dłużej, musimy pracować dłużej. Jeśli. Jeśli będziemy wystarczająco zdrowi, żeby pracować. Jeśli będzie praca, którą ludzie w wieku 66 lat są w stanie wykonywać. Jeśli to się będzie opłacało. Jeśli system będzie szczelny. Projektując system, który ma służyć milionom ludzi przez dziesięciolecia trzeba wziąć pod uwagę mnóstwo rozmaitych okoliczności. Każdy porządny inżynier wie, że diabeł tkwi w szczegółach. Koncepcja, choćby najgenialniejsza, bez starannego wdrożenia skończy się klapą. Tego właśnie obawiają się Polacy. Obawiają się polityków zbyt pewnych swoich racji. I mają po temu słuszne powody.
W programie wyborczym PO nie ma słowa o podniesienia wieku emerytalnego. Premier Tusk zapowiedział tę zmianę dopiero po wyborach. Sygnał jest czytelny – wyborcy, jesteście zbyt krótkowzroczni, aby podjąć mądrą decyzję w tej sprawie. Ja wiem lepiej.
Wielu polityków twierdzi, że wynik referendum zależy od tego jak będzie sformułowane pytanie. Dają do zrozumienia, że np. odpowiedź na pytanie czy jesteś za przedłużeniem wieku emerytalnego i na pytanie czy chcesz mieć wyższą emeryturę byłaby całkiem inna. Dla ogromnej większości ludzi ten związek jest zupełnie jasny lub stałby się oczywisty w wyniku kampanii referendalnej. Naiwniaków, którzy tego nie rozumieją i myślą że mogą dostać coś za nic nie jest więcej niż reagujących na reklamy typu „Jesteś 1000 gościem na naszej stronie. Kliknij aby odebrać iPhona”.
Po co wydawać 60 mln złotych na zorganizowanie referendum i tłumaczenie ludziom, że dłuższa praca=wyższa emerytura? Bo debata publiczna, jaka wywiąże przy okazji referendum daje największą szansę, żeby zidentyfikować z pozoru błahe, lecz w rzeczywistości kluczowe warunki skutecznej reformy emerytalnej. W referendum można zadać przecież więcej pytań i w ten sposób szukać konsensusu przewyższającego zarówno to co obecnie proponuje rząd jak i to czego chce Solidarność. – Czy system emerytalny ma dokonywać redystrybucji – gdzie średnio w ciągu życia bogaci dostają z powrotem mniej niż włożyli w czasie kariery zawodowej a biedni więcej? Czy wysokość emerytury ma się wiązać z liczbą wychowanych dzieci? A może chcemy systemu kanadyjskiego czyli gwarancji minimalnej emerytury dla wszystkich i wolnej ręki co do oszczędzania na starość? To nie są błahe pytania.
Państwo istnieje po to, żeby rozwiązać fundamentalny problem, że musimy codziennie jeść, a nie możemy codziennie pracować. W tym sensie emerytura to jest jego najważniejsze zadanie.
Rządzący natomiast zachowują się tak frywolnie, jak gdyby chodziło o gatunek trawy na orlikach. Odrzucenie wniosku o referendum oznacza zamknięcie debaty na najważniejszy temat do 5 osobowego grona szefów partii parlamentarnych. Nawet gdyby każdy z nich był Einsteinem i rzeczywiście bardziej chciał znaleźć rozwiązanie niż ugrać parę punktów dla siebie, czy są w stanie znaleźć rozwiązanie, które będzie właściwe dla 40 mln ludzi za 30 lat nie biorąc serio ich zdania pod uwagę?
Polacy nie protestują przeciwko reformie emerytalnej. Protestują przeciwko lekceważeniu ich potrzeb i opinii. Nie mogą sobie pozwolić, żeby w tej sprawie coś przegapiono i dlatego masowo popierają pomysł referendum.
Nie sposób przewidzieć dokąd zaprowadzi nas debata referendalna, z wyjątkiem tego, że będzie to właściwy kierunek. Jeśli demokracja ma jakiś sens, to tkwi on w tym, że elektorat ma mądrość zbiorową, która przewyższa zdolności każdego rządu. Byłoby aktem politycznej głupoty zamknąć sobie uszy na ten głos, zwłaszcza, że wiemy dokąd prowadzi alternatywna ścieżka. Reforma z 1999 r. została w ciągu następnych lat rozwodniona. Autorzy zmian z 1999 r. mówią – to nie nasza wina, że rząd Millera ugiął się przed protestującymi górnikami.
Ale ta decyzja zapadła, m.in. dlatego, że nie było komu bronić reformy będącej podobno wynikiem umowy społecznej. Dziś Jarosław Kaczyński zapowiada, że po dojściu do władzy odkręci reformy premiera Tuska. Byłoby dużo trudniej opozycyjnemu politykowi mówić takie rzeczy, gdyby dana kwestia została rozstrzygnięta bezpośrednio w referendum. Doświadczenia Szwajcarii pokazują, referenda są skutecznym lekiem na politykę w stylu Dr. Jackylla i Pana Hyde’a.
Odrzucenie wniosku o referendum byłoby najważniejszym zwrotem Donalda Tuska na stanowisku premiera. Kluczem do sukcesów PO było porzucenie paternalizmu charakterystycznego dla Unii Wolności i Unii Demokratycznej. Tusk nie mówił wyborcom, co mają myśleć. On ich słuchał. Dzięki temu udowodnił, że liberał może wygrywać wybory. Pod warunkiem, że jest to, w najlepszym znaczeniu tego słowa liberał populistyczny, a nie elitystyczny.
Dziś premier kieruje swoją partię w stare koleiny i jeśli historia może być jakąś nauczycielką, to efekt będzie podobny. Ale jest i inna droga, bardziej ryzykowna ale i bardziej obiecująca. Jeśli premier rzeczywiście zamierza w swojej drugiej kadencji ukrócić przywileje grup interesu, będzie do tego potrzebował bardzo szerokiego poparcia bardziej niż zręczności w zakulisowych rozgrywkach. Będzie potrzebował więcej bezpośredniej demokracji, nie mniej.