Wpis z mikrobloga

#jankostory #narkotykizawszespoko #marihuana #salvia #truestory

Jak patrzę na kalendarz, to akurat mija mój piętnasty rok jarania trawki. Ponad połowa życia. Jakbym miał to wszystko spisać, to byłaby to opowieść dłuższa niż wszystkie pozostałe razem wzięte. Choć w sumie w większości tych historyjek to jaranie gdzieś w tle się przewija, więc i tak cały ten tag jest chyba o tym. No nic, dziś więc poopowiadam jakieś luźne przygody, które są za krótkie, żeby robić z nich oddzielne wpisy.

Zacząłem jarać jakoś pod koniec siódmej klasy podstawówki. Tak, gimby, załapałem się na stary system i ominęła mnie ta wątpliwa przyjemność cielęcenia się w gimbazie. Na początku, wiadomo, było to jakieś sporadyczne popalanie i nie ma sensu o tym opowiadać. Poszedłem do dobrego liceum, a moi koledzy-łobuzy do innych szkół, więc kontakt z używkami mi się urwał. Żartuję, nadal pisałem im wypracowania i odrabiałem prace domowe, za co płacili mi marihuaną, rozrabianym spirytusem i amfetaminą. Miałem więc komfort dość swobodnego dostępu do dragów, a zarazem nie musiałem się plątać w jakieś patologiczne koneksje z dilerami. Popalałem więc w ogólniaku z takim ziomkiem z ławki, i u siebie na wsi z takimi dwoma ziomkami, nazywaliśmy się "Maryś Skład".

Przyjeżdżali do mnie na wieś tacy dwaj bracia z zagranicy, jeden starszy, z 14 lat, drugi z 10. Ich matka była Polką, wyemigrowała, a oni przyjeżdżali do dziadków na wakacje. Jeździli rowerkami to tu to tam, ten większy zawsze z plecaczkiem, a ten mniejszy w czapeczce z daszkiem i ze śmigiełkiem. Raz idziemy naszym składem, patrzymy, idą sobie ci bracia, i ten starszy pali papierosa. Podbijamy więc do nich wysępić, "Ej ziomek, kopsnij szluga" - ten oczywiście nie kuma, więc tłumaczymy: "szluga, kiepa, ćmika, pojarać, papierosa, du ju haw ajn cigereten bite". Wreszcie załapał, "ja, ja", sięgnął do plecaka, i szast prast, nim zdążyliśmy mrugnąć zrolował w palcach równiusieńkiego skręta z tytoniu. Zaświeciły nam się oczka, spojrzeliśmy się na siebie porozumiewawczo, i pytamy: "trawka? jaranie? bubu?" - ten rozkłada ręce w niezrozumieniu, oni jako tako szprechali po polsku, ale takiego slangu oczywiście nie znali. "Gandzia?" - pytamy - "ja, ja, gandzia ja, gandzia dobre". I w ten sposób zgarnęliśmy nowego kompana, a w zasadzie dwóch, do naszej ferajny.

Co się okazało - on był tam za granicą dilerem. W tym plecaczku, który miał zawsze ze sobą, nosił bongo, zapasowe cybuchy, kilka pomniejszych fajeczek, maszynki do kruszenia, bibułki, wyciorki i masę innych narkomańskich gadżetów, o których istnieniu nawet nam się tam na wsi nie śniło. No i co najważniejsze, nosił też puszkę z haszyszem i kilka woreczków różnych gatunków skuna. Po prostu jak był na tych wakacjach u dziadków, to jeździł sobie z tym bratem rowerkami to tu, to tam, i non stop jarali. Ten mały był najlepszy, bardzo cichy, posłuszny wobec brata, zawsze trochę z tyłu. Ale jarał równo z nami. Gadamy raz na ognisku o różnych dragach, mówimy, że u nas niektórzy to wąchają klej i rozpuszczalniki. Ni z tego ni owego ten mały się odzywa - u nas też wąchają - mówi, po czym ściąga gęstego bucha z bonga, odczekuje z minutę, wypuszcza chmurę, i dodaje - ale to jest dla dzieciaków, ja już z tego wyrosłem. Dziesięciolatek, #!$%@?.

Wakacje mijały, a haszysz i skuny z zagranicznego plecaczka topniały w oczach. Coraz więcej więc sypaliśmy tytoniu do bonga, a coraz mniej towaru. Finalnie, paliliśmy sam tytoń, pół fajka marki mocne na jeden buch. Niech ktoś mi powie, że nikotyna to nie narkotyk. Taki buch tytoniu #!$%@? z butów. Momentalnie przez całe ciało przechodzi fala mrowiącego rozluźnienia, od płuc, przez podbrzusze, przez kończyny aż po koniuszki palców. Chwilę później zaburza się błędnik - i jeb - padasz na trawę i przez kilka minut dochodzisz do tego, czym jest równowaga. Bujał się z nami taki Borysek, jeszcze o nim kiedyś opowiem ciekawą historyjkę, raz tak właśnie popalił z nami tytoniu z bonga, popił rozrabianego spirytusu, i poszedł na mecz. (Był napadziorem w okręgówce). Ledwo się tam na nogach trzymał na tym boisku, ani metra nie przebiegł, stał tylko pod bramką przeciwnika "na ochłapie" bo nie mógł się ruszyć. Ale bramkę strzelił.

Dzięki temu gościowi z zagranicy pierwszy raz #!$%@?łem psychodelę. W naszym gronie dużo było takich nieporozumień slangowo-językowych. O ile w kwestii trawki wszystko już było jasne, to jakieś kryształki, iksy, ajsy czy inne chemie, które on tam przywoził, to do dziś nie wiem, co to dokładnie było. Raz nam ten kolega mówi, że on ma taką złą trawę. Złą? No, złą, ona jest zła, w sensie taka trochę inna niż trawa, ale to jest legalne, normalnie kupujesz w internecie, i to się pali prawie jak trawę ale to jest taka zła trawa. Nie umiał inaczej tego wyrazić, nic nie zrozumieliśmy, ale dawaj, spróbujemy. Wytłumaczył nam, że to musi być z bonga, i musi być zaplaniczką żarową, żeby była odpowiednia temperatura. Ok. Pierwszy złapał bucha taki najbardziej doświadczony z nas, starszy ziomek, zbladł, i powiedział, że więcej nie chce. Bo ten ziomek był kiedyś dwa tygodnie w psychiatryku po grzybach, i ta zła trawa po pierwszym buchu mu się z grzybami skojarzyła. No to teraz ja. Złapałem soczystego kłęba, może dwa.

Na początku jakbym przesunął się trochę w czasie, albo w przestrzeni, jakbym został odizolowany od świata cienką powłoką jakiegoś gęstego kleju. Jakbym był ten ułamek sekundy za późno lub za wcześnie wzgledem otoczenia, wszystkie ruchy wydały mi się powolne, wszystkie głosy jakby z jakiegoś oddalenia, albo opóźnienia. Chwilę - a może wcale nie chwilę? - tak byłem zanurzony w tej gęstej mgiełce, ale przeszło. Zwinęliśmy majdan, wracamy - a paliliśmy w lesie, w tym samym lesie, z którego wynurzał się partyzant, który chodził do Wandy w ostatniej opowieści, ale wtedy tej historii jeszcze nie znałem. No i idziemy sobie w stronę cywilizacji, chłopaki coś tam gadają, a ja sobie idę trochę z tyłu, i się wczuwam. Bo okazało się, że nikt prócz mnie tego nie zapalił, ci bracia nie przepadali za "złą trawą", ten ziomek po przeżyciach z grzybami nie chciał więcej, a ten trzeci ziomek wzorem tego drugiego też odmówił. No i idę sobie z tyłu, oni sobie gadają, a do mnie gada las. Chodź do mnie - mówi las, patrzę się na niego, a las się otwiera, jego czarna bryła na horyzoncie zamienia się w ścianę kafelków, które rozstępują się na boki, robiąc mi miejsce. A przed oczami, jak taki HUD nałożony w grach, miałem zegar, którego połowa była na czarno, a połowa na biało. I jak ten las do mnie gada, jak ja tego lasu słucham, te wskazówki się poruszają i coraz większy wycinek tarczy zegara zaczernia się.

Trochę się przestraszyłem, doganiam tych ziomków, przerywam im rozmowę, i mówię: Ej, weźcie coś gadajcie do mnie, bo mnie las wciąga i zegar się zamyka. Ten starszy z braci uspokaja mnie - spokojnie, Jasiu, to trwa tylko 15 minut, to wszystko zaraz minie. I wskazówki zegara cofają się, i tarcza znów coraz bardziej biała. Ok, dzięki, coś tam jeszcze zamieniliśmy parę słów, oni wrócili do poprzedniego tematu. Znów zostałem trochę z tyłu, i znów - las zaczyna szeptać, geometryzuje korony swoich drzew, zaczyna syczeć jeżynami. I zegar znów coraz bardziej czarny, chodź do nas, kuszą drzewa. I tak parę razy się siłowałem z tym lasem, zegar prawie cały na czarno, więc ja do ziomków po otuchę, zegar się cofa, już prawie biały, więc ja znów na tyły i znów trochę w las, posłuchać i popatrzeć jeszcze.

Ze dwa razy jeszcze to zarzuciłem, super sprawa, bo rzeczywiście po 15 minutach wszystko mija, i co najwyżej przez godzinkę jeszcze się czułem nieswojo, ale to była raczej rozkmina nad przeżytą halucynacją, niż jakieś zejście. Śmieszne w tym dragu - to była chyba Szałwia - był ten irracjonalny lęk. Przed zajaraniem mówię do ziomka - ej, tylko mnie nie strasz, bo ja się po tym boję, w sensie wiem że nie mam czego, ale nie umiem opanować reakcji strachowej organizmu. Ziomek kłamie - dobra, dobra, nie będę. Więc ja łapię bucha, chwilę przedzieram się przez tę lepką warstwę odizolowania od świata, a ten ziomek zaczyna mnie gonić albo w inny sposób straszyć. No i ja zaczynam uciekać, śmieję się przy tym, bo wiem że nie mam czego się bać, a zarazem nie potrafię się powstrzymać. Taki to dziwny narkotyk. Potem miałem jeszcze przez kilka miesięcy fleszbeki po tym, jak zapaliłem mocnego skuna to zdarzało mi się wpadać w tę dziwną pajęczynę spowolnienia ruchów i głosów, no i z lasem - jak już wiecie - też nieraz sobie pogadam.

Jak ci zagraniczni koledzy wracali do siebie, to im sprezentowaliśmy dwa pudła (po 100 czy 200 sztuk) fifek szklanych. Bo się okazało, że u nich tam nie znają tej technologii, i najmniejsze narzędzie do palenia, jakie mieli, to metalowe, rozkręcane fajki. Ten diler był zachwycony tymi lufkami, bo uznał, że to niezwykle praktyczne do szkoły czy na ulicę, łatwo schować albo zniszczyć. Jak przyjechał za rok, to opowiadał, że dodawał fifkę gratis do każdego sprzedanego gieta, i mówił przy tym ziomkom "zapal sobie jak w Polsce". Co nam przywiózł w zamian?

On tam miał dużo kolegów, którzy dużo palili z bong. Co roku oni sobie te bonga czyścili, zeskrobywali tę osiadłą sadzę. No i ten ziomek pozbierał od nich ten wyskrobany materiał, i przywiózł nam z pół kilo takiej smoły zmieszanej z tytoniem, taki bieda-haszysz. Ale my byliśmy wtedy panami na wiosce! Nie ściemnialiśmy nikogo, że to prawdziwy hasz, ale i tak ludzie walili drzwiami i oknami - weźta no poczęstujta tym czarnuchem. Bo u mnie na wsi dużo ludzi paliło, ale raczej każdy hodował swoje i nie było dostępu do żadnych mocniejszych, oddilerskich paleń. Pamiętam jak dziś te czarne, kołtuniące się kłęby tej smoły w fifce - chyba dopiero teraz, po latach, przestałem od tego kasłać. Oczywiście tego smolucha paliliśmy dopiero jak znów odjechali, bo póki byli, to plecaczek znów był pełen. Jeszcze dostałem bongo w prezencie, które wziąłem ze sobą na studia.

Przez to bongo jeszcze bardziej się rozjarałem, praktycznie każdy dzień zaczynałem od bucha - o ile miałem bucha. A jak nie miałem, to dnia nie zaczynałem, bo po co wstawać i marnować energię, skoro i tak nie ma co jarać. A niby trawka nie uzależnia... No dobra, może nie uzależnia w takim sensie, że nie można przestać albo się bez niej obyć, ale przyzwyczaja i wciąga mocno. To był ten czas, o którym już pisałem - nie mam co jarać, więc nie idę na zajęcia, bo po co. Mam do zapłacenia jakiś rachunek w banku czy na poczcie, ale nie idę, bo jak to tak iść na pocztę nie zjaranym, przecież tam są kolejki, a stać w kolejce niezjaranym to zupełnie bez sensu. I tak ze wszystkim.

Odwiedzał mnie taki ziomuś o podobnym podejściu do codzienności. To był stary jaracz, miał ksywę Ryba, bo jak zapalił, to się stawał taką śniętą rybą, która na nic nie reaguje. Na przykład były jego urodziny, zaczęliśmy w jakiejś knajpie, chłop - dusza towarzystwa, tu zagada, tu się pośmieje, tu jakąś dziewuchę obtańcuje. Potem poszliśmy na domówkę, a Ryba dalej nie spuszcza z tonu, opowiada żarciki, celnie ripostuje, król parkietu i karaoke. Nagle dotarł spóźniony gość, wjeżdża blant, Ryba łapie dwa buchy - i bęc - siada w kącie, głowa między łokcie, buzia na kłódkę i dryfuje w swoim własnym świecie. Ktoś go pyta: Ryba, co ty tak zgasłeś? A Ryba na to: bfpwtptg. Tego nie lubię w jaraniu, że jak się tak parę dni jara na okrągło i na przykład gra w jakąś gierkę, to potem człowiek jezyka w gębie zapomina i tak bełkoce.

Jaranie to był sposób na życie Ryby, jak go znałem, to miał już 30 parę lat, i jarał od kilkunastu. Jak kończył szkołę średnią, to go wzięli rodzice na poważną rozmowę, i mu mówią: synu, nadszedł ten czas, kiedy powinieneś poważnie zastanowić się nad swoim życiem i wybrać, co cię pasjonuje, w czym chcesz się spełniać i co byś chciał w życiu robić. Ryba miał to już przemyślane, i odpowiada: drodzy rodzice, ja chcę w życiu jarać. Rodzice płacz i lament, olaboga, co ty synu wygadujesz. A ten im spokojnie tłumaczy, że jaranie trawki jest jego życiowym celem, że nie idzie na żadne studia żeby ich nie oszukiwać, że chce jak najszybciej podjąć pracę żeby mieć hajs na narkotyki, i że praca ta powinna być dość lekka i krótka, żeby było dużo czasu na jaranie. I tak zrobił, #!$%@?:)

Robił po jakichś budowach, lepił jakieś garnki, pracował przy wykopaliskach. Jak go znałem, to mieliśmy taki rytuał: Ryba pracował pod miastem, dojeżdżał tam rowerem. O 16 kończył robotę, wsiadał na rower, zajeżdżał do swojego ziomka-hodowcy, od którego brał garść suszu zawiniętego w gazetę. Około 17 był już u mnie, rzucał materiał na stół, dawał psu puszkę żarcia (o moim super kumplu psie będzie kiedyś osobny wpis), a sam szedł pod prysznic. Ja przez ten czas kruszyłem susz, oddzielałem łodyżki i jakieś niedorozwinięte nasionka, bo się w tym materiale trafiały. Akurat jak Ryba wychodził spod prysznica, to kończyłem nabijać bongo. Zamienialiśmy parę słów, co tam, dobrze, co tam, w porządku, i buch, buch, buch, buch. Wtedy już sie Ryba nie odzywał, i albo zatapiał się w swoich myślach, albo zaczynaliśmy łupać w jakieś stare gierki, wormsy albo road rasha. Tak mijały dwie godzinki, co rusz dopalaliśmy, wreszcie około 19:30 Ryba zaczynał się zbierać. Łapaliśmy pożegnalnego bucha, dzieliliśmy resztę towaru na pół, żeby każdy miał jeszcze na przed snem i na rano, i siema, do jutra. I tak parę tygodni, dzień w dzień.

Dużo jeszcze miałem ziomków, ziomusiów, ziomeczków i ziomeczek od jarania, ale to już takie zwyczajne historyjki. Grunt, że zawsze było do kogo wyskoczyć wieczorem, żeby się na coś zrzucić albo wysępić. Z kilkoma kompanami mieliśmy taki koleżeński układ, że dzieliliśmy się wszystkim, co mamy, jak ktoś coś miał ciekawego, to dawał znać pozostałym i odpalał im dolę. Ceniłem to sobie, bo w czasach najgorszego kryzysu i studenckiej biedy zdarzało się, że ni z tego ni z owego wpadała jakaś wypachana torba.

W pewnym momencie trawka przestała mnie bawić. Martwiłem się, kurczę, taki fajny narkotyk, a nie sprawia mi już przyjemności i choćbym nie wiem ile spalił, nie mogę się zjarać. Ale to chyba naturalna kolej rzeczy. Sytuacje typu smarowanie chleba czajnikiem albo mycie zębów golarką przestają być śmieszne, a zaczynają nużyć. Lubię sobie zapalić do rysowania, do pogrania w jakąś grę, albo tak po prostu do porozmyślania w czasie wędrówki. Ale w towarzystwie to już nie. Jeszcze na jakimś rapsowym albo pankowym koncercie, to fajnie. Abo w gronie jakichś starych znajomych, których dobrze znam. Ale wśród jakichś nowo poznanych, zwłaszcza młodszych, którzy dopiero zaczynają swój romans z MJ, to nie. Nie wybucham już śmiechem z byle powodu, nie bawią mnie już te charakterystyczne dla trawki pomyłki i zamieszania, więc nie chcę psuć komuś zabawy. Nie jest też tak, że śmiać się już nie chce wcale, po prostu coraz trudniej o jakieś zaskakujące sytuacje.

Pamiętacie tę opowieść, jak byłem z ziomkiem w górach na surwiwalowej wyprawie oczyszczająco-odtruwającej, która skończyła się nieustannym chlaniem i lataniem na grzybach? No to tam była jeszcze taka historyjka, o której tylko wspomniałem: skończył nam się hajs, w plecaku znalazłem 5 euro, poszliśmy na piwo na Słowację. Ta Słowacja była za rzeką, chyba Popradem, trzeba się było przez niego przeprawić. Idziemy wzdłuż brzegu, wszędzie głęboko, skały, nurt wartki, a ja - #!$%@? - nie umiem pływać. W końcu decydujemy, #!$%@? tam, nie będziemy tak łazić bez końca, przeprawiamy się tutaj. Zjaraliśmy dwie rurki skuna, znaleźliśmy długi kij, i dawaj, w odmęty. Szliśmy tak, w wodzie grubo powyżej pasa, wręcz kładąc się na falach, trzymając jednego kija, robiąc na zmianę po jednym kroczku tak, żeby zawsze trzy nogi miały pewne oparcie. Jak się przeprawiliśmy, to okazało się, że drugi brzeg jest wyspą, i trzeba jeszcze drugą, jeszcze trudniejszą przeprawę zrobić. Jak już wreszcie się udało, to było dosłownie ROTFL: padliśmy na trawę, i z kilka minut śmialiśmy się do rozpuku. Czułem się tak, jak za czasów pierwszych jarań, taki śmiech z byle czego nie do opanowania. Wtedy się ucieszyłem, i zrozumiałem, że wcale się nie stałem zgorzkniały, że nie jestem przejarany, że trawka nie przestała na mnie działać - tylko po prostu tak się już do niej przyzwyczaiłem i stała się taka codzienna, że potrzebuję dużej dawki strachu i adrenaliny, żeby się turlać ze śmiechu jak kiedyś. Bo przecież tak trochę jest, że na początku jaranie jest czymś wyjątkowym, często zakazanym, tajemniczym, i pewnie związane z tym emocje nie są bez wpływu na fazę.

No ale teraz to już prawie 2 miesiące nic nie paliłem, i to nie jest żadne postanowienie, tylko tak po prostu mi się nie chce. Dużo jeżdżę autem, i sprawia mi to frajdę, więc szkoda mi ryzykować utratę prawa jazdy przez jakieś głupie prawo i narkotesty, które wykrywają THC wiele dni po. Szkoda mi też hajsu, no i jak tak dłużej nie palę, to cenię sobię tę janość umysłu i łatwość wysławiania się. Może na zimę, jak odstawię samochód, to sobie wpadnę w jakiś marichuanowy ciąg, przepalę wszystkie pieniądze i cały wolny czas, ale to jeszcze zobaczę:)
  • 33
@jankotron: mam takiego ziomka, który pali już z dziesięć lat, jest instruktorem surfingu i przez to palił już z setkami osób, m.in. w Wietnamie, Indiach, Egipcie, Rosji, na Filipinach, gdzie na świecie by nie był to zawsze znajdował kogoś kto ma temat i z nim zapali. Czasami jak się spotkamy i się spalimy to potrafi całą noc opowiadać różne historie, a mnie to w ogóle nie nudzi. Czasami jak tak słucham
@Kajetan8: nie mam pojęcia, bo znam tylko swoje życie, i nie mam porównania. Poza tym są różne alkoholizmy, pewnie mam słabszą motywację i koncentrację niż aktywny lekarz, który od 15 lat pije whisky po pracy, ale lepszą, niż bezdomny od 15 lat łojący tanie nalewki. Fizycznie chyba lepiej, były okresy niedomagania wątroby czy płuc, ale teraz w miarę ok.