Wpis z mikrobloga

Jak już temat drzew stał się modny, to opowiem Wam autentyczne zdarzenie z
roku 1961. Oczywiście nie dotyczy ono paralotniarstwa, ale zato dotyczy
drzew.
Jesienią z lotniska pod Wrocławiem wystartował do lotu na przechwycenie mój
dobry znajomy, a właściwie przyjaciel. Lot odbywał się na samolocie LIM-5
PF. Strefa operowania znajdowała się w rejonie Recza Pomorskiego. W pewnym
momencie stanowisko kierowania lotami straciło łączność z samolotem, a po
niedługim czasie jego echo znikło z ekranu radaru. Jak zwykle w takich
przypadkach natychmiast poderwano parę dyżurną i podniesiono duży helikopter
wraz z całą ekipą awaryjną.
Para bojowa, naprowadzana przez operatora na miejsce, gdzie zniknął z
ekranów radarowych samolot przechwytujący, pierwsza zameldowała o zobaczeniu
grzyba czarnego dymu unoszącego się nad sporą łąką niedaleko wsi. Następnie
przyszły meldunki o szczątkach szukanego samolotu i dane pozwalające
precyzyjnie naprowadzić lecący już helikopter. Pilot tego helikoptera nie
miał żadnych trudności z lądowaniem w pobliżu miejsca wypadku - łąka była
wystarczająco duża i twarda. Ekipa awaryjna, jak zwykle w takich przypadkach
natychmiast po dogaszeniu właściwie już gasnącego pożaru przystąpiła do
rutynowych oględzin oraz do zbierania znajdujących się dookoła, niesamowicie
rozdrobnionych wybuchem (samolot w chwili upadku miał jeszcze dosyć dużo
paliwa, oraz standardowe zaopatrzenie w amunicję, która oczywiście
eksplodowała przy zderzeniu z ziemią) szczątków organicznych. Jak zwykle w
takich przypadkach nie znaleziono tego wiele - reszta uległa całkowitemu
zwęgleniu.
Kiedy z jednostki w której Waldek latał otrzymałem jako jego bliski kolega
zawiadomienie o zdarzeniu i zaproszenie na uroczysty pogrzeb, bez chwili
namysłu pojechałem do Oleśnicy, gdzie mieszkała jego rodzina. Halszka, jego
żona, właśnie będąca w ósmym miesiącu ciąży była kompletnie załamana. Dwoje
starszych dzieci (2 i 5 lat) jeszcze nie rozumieli co właściwie zaszło i
czemu matka płacze.
Przyjechali również rodzice Waldka i po bardzo uroczystym pogrzebie, z
przelotem trójki samolotów myśliwskich oraz z rzuceniem wiązanki kwiatów z
helikoptera i z salwą honorową, gdy wszyscy dalsi znajomi i koledzy z
jednostki rozjechali się już do domów, z poza grobów zbliżył się zamówiony
przez rodziców Waldka ksiądz i po odmówieniu krótkiej modlitwy za zmarłych
kilku bliższych znajomych rodziny wraz ze mną pojechaliśmy do mieszkania
Waldka, gdzie miała nastąpić "stypa" - czyli poprostu jakieś przygotowane
przez Halszkę jedzenie no i
trochę wódeczki na tą smutną okazję. Ja miałem (co było już uzgodnione) i
tak u nich nocować przed powrotem do Mińska Mazowieckiego, gdzie w tym
czasie stacjonowałem. Wszyscy zasiedliśmy za stołem i w bardzo smutnym
nastroju zaczęły się rozmaite wspominki i opowieści o różnych wydarzeniach z
życia Waldka. Czas leciał szybko, a kolejne kieliszki trochę rozładowały
sytuację i już nawet zaczęły się jakieś zabawne historie. Koło 11-tej
wieczorem parę osób miejscowych pożegnało się i wyszło, a na pobojowisku
zostali tylko Ci którzy i tak mieli nocować w tym mieszkaniu. Ojciec Waldka
wyciągnął następną butelkę stwierdzając, że ponieważ za chwilę i tak będzie
północ to trzeba jeszcze strzelić po kusztyczku w tą godzinę "duchów". Kiedy
wznieśliśmy kieliszki do tego ostatniego toastu zadźwięczał dzwonek. Matka
Waldka wyszła do przedpokoju otworzyć, a my wszyscy zamarliśmy w oczekiwaniu
na spóźnionego gościa. Nic się jednak nie działo przez dłuższą chwilę, więc
poszedł do przedpokoju ojciec Waldka i do nas doleciał jego krótki, urwany
nagle krzyk..........
Teraz przenieśmy się do kabiny samolotu Waldka. W czasie lotu, w pewnym
momencie doszło najpierw (co w tych czasach zdarzało się często) do utraty
łączności radiowej ze stacją naprowadzenia. W chwilę później zaczęła ponad
dopuszczalne granice rosnąć temperatura gazów wylotowych (do 720 stopni
można było dalej walczyć o jej spadek, a powyżej należało opuścić samolot).
Gdy wskazania przekroczyły 850 stopni Waldek zdecydował się na
katapultowanie - w każdej chwili mogło dojść do eksplozji w powietrzu i
wtedy już nie byłoby żadnego ratunku. Jako doświadczony skoczek
spadochronowy (przed wojskiem miał wykonane ponad 300 skoków). Nie miał
żadnych oporów psychicznych, które często stawały się przyczyną
niezdecydowania się na użycie katapulty. Zajął właściwą pozycję w kabinie z
nogami przeniesionymi na podnóżki fotela, odstrzelił owiewkę kabiny i
wtulając się głęboko w fotel - jak nakazywały wszelkie instrukcje odpalił
ładunek katapulty. W tym czasie jego wysokość wynosiła około 8000 metrów -
więc było relatywnie sporo czasu od odstrzału do spotkania ziemi. Po
otwarciu spadochronu Waldek dostrzegł wybuch samolotu i rozbiegające się od
szczątków we wszystkich kierunkach pasące się na łące krowy i cielęta. Wiatr
znosił go jedn

#pasta #gownowpis