Wpis z mikrobloga

Na wstępie disclaimer: serio, nie jestem w żaden sposób związany z jakimkolwiek ośrodkiem Helen Doron poza tym, że mój syn (lvl 7) uczęszcza tam na zajęcia.

Nie jest też moim celem obrażać kogokolwiek, a zwłaszcza nauczycieli. A w szczególności nauczycieli ze szkoły i przedszkola mojego syna. Niniejszy post jest po części moim wyrzygiem na temat naszego systemu edukacji.

Bo widzicie - generalnie, to pomimo drobnych zgrzytów zawsze byłem zadowolony (zarówno ja, jak i syn) z przedszkola i szkoły mojego syna, oraz z nauczycieli jakich napotkał na swojej drodze. Mamy naprawdę całkiem spoko szkołę z ogarniętym dyrektorem któremu się chce, mamy dowozy spod samego domu jak w amerykańskich filmach, mamy kółka zainteresowań (na tyle, na ile da się to zorganizować w małej wiejskiej szkole), mamy cotygodniowy basen, szkołę naprawdę dobrze wyposażoną w komputery, tablice multimedialne i różne cuda. Mamy także bardzo fajną panią nauczycielkę, która z tych różnych cudów potrafi korzystać, jest całkiem sympatyczna i dzieciaki ją lubią. Mamy względnie niedużą, 19-osobową klasę.

Po prostu, żyć nie umierać, szkoła-ideał, cud-miód. Przynajmniej z punktu widzenia osoby urodzonej w latach 80-tych, która żadnego z tych udogodnień w swojej szkole nie doznała.

I tak by mi się wydawało, gdybym nie posłał syna na dodatkowy angielski do Helen Doron (akurat tutaj piszę o doświadczeniach z Tarnowa, ale wydaje mi się, że to będzie doświadczenie bardzo powtarzalne w innych ośrodkach).

Bo ostatecznie lekcje tak czy inaczej polegają na siedzeniu przy stoliku, i pisaniu szlaczków/literek/cyferek w zeszycie. Ostatecznie, niezależnie od tego, jak byśmy tego nie nazwali, i tak mamy 45-minutowe bloki z przerwami na siku i posiłek. Ostatecznie "fajność" lekcji jest ograniczona możliwościami, chęciami, umiejętnościami i czasem, jaki nauczycielka będzie gotowa poświęcić na jej przygotowanie (to nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu - można być świetnym nauczycielem, i ni xuja nie znać się na przygotowywaniu dobrych pomocy naukowych i mieć skończoną ilość czasu).

Bo widzicie - szkoła mojego syna jest bardzo dobrą szkołą... Na tyle, na ile taką może być "konwencjonalna" szkoła publiczna, funkcjonująca w naszym systemie edukacji.

Dobra, przydługi wstęp mamy za sobą. Teraz, czym się różnią zajęcia Helen Doron od szkoły:

1. Rozmiar grup - w grupie mojego syna jest 5 dzieci. O ile się orientuję, "metoda" dopuszcza maksymalnie grupy 8-osobowe.

2. Nie ma siedzenia przy stolikach (starsze roczniki mają stoliki, ale nie są używane przez cały czas). Dzieci siedzą na podłodze. Gdzieniegdzie w sieci znajdziecie zdjęcia z zajęć - zwróćcie proszę uwagę, że na tych zdjęciach wszystkie dzieciaki są w skarpetkach . Zresztą "siedzą na podłodze" jest mocnym nadużyciem, bo podczas zajęć skaczą, biegają, tańczą, śpiewają i fikają koziołki.

3. Sama "metoda" nie jest żadną magią - opiera się po prostu o BARDZO STARANNIE przygotowany program nauczania. I tutaj objawia się przepaść w stosunku do standardowej szkoły - nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że każda lekcja (trwająca 60 minut) ma scenariusz rozpisany z dokładnością do minuty. To, co na pierwszy rzut oka odbieramy jako na wpół chaotyczne zabawy, w rzeczywistości zostało wcześniej dokładnie przemyślane i zaplanowane, z uwzględnieniem możliwości i czasu koncentracji dzieci. Znowu - mogę tylko spekulować, ale przypuszczam, że przygotowanie każdego z tych dokładnie rozpisanych scenariuszy pochłonęło dziesiątki, lub nawet setki roboczogodzin pracy. Zdecydowanie więcej, niż JAKIKOLWIEK nauczyciel byłby w stanie poświęcić.

4. Jeżeli miałbym jakoś opisać przebieg lekcji - to trochę opiera się to o zasypanie dziecka bodźcami i walkę o każdą sekundę jego uwagi. Na każdej lekcji mamy kilka prostych gier z rekwizytami, jakąś piosenkę, jakieś zabawy ruchowe, zazwyczaj 2-3 krótkie (<5 minut) filmiki, czasami krótki "teatrzyk" z pluszakami. Przy czym każda z tych "atrakcji" trwa stosunkowo krótko - po kilka minut, a pomiędzy nimi nie ma właściwie ani sekundy "wytchnienia". Dzieciaki (przynajmniej podczas pierwszych zajęć) wychodzą nieco oszołomione. Podczas lekcji nauczyciel porozumiewa się z dziećmi wyłącznie po angielsku.

4,5. I tutaj wychodzi główna wada zajęć - bardzo mało wymaga się od samych dzieci. Przede wszystkim - nie wymaga się od nich UWAGI I SKUPIENIA. To nauczyciel walczy o ich uwagę i zainteresowanie, i zmienia temat zanim zdążą się znudzić. Przyznaję, że o ile jest to skuteczne (w kontekście samego nauczania), to mam pewne wątpliwości co do tego na ile jest to dobre "ogólnorozwojowo". Dlatego też zaczęliśmy kurs dopiero w tym roku, chociaż po raz pierwszy na zajęciach próbnych byliśmy jak syn miał 5 lat.

5. Oprócz samych zajęć (1 raz w tygodniu, 60 minut) integralną częścią są nagrania, których dzieci mają codziennie słuchać w domu, "w tle". Są tam jakieś proste dialogi i piosenki (które już wszyscy w rodzinie znamy na pamięć, i którymi już powoli zaczynam rzygać). Jest też aplikacja na smartfona z krótkimi filmikami (tymi samymi, które oglądają na zajęciach), i kilka prostych gier.

6. Cały program jest nieprawdopodobnie spójny. Temat każdej lekcji jest powtarzany i wałkowany na fanzylion różnych sposobów, ale cały czas jest utrzymywany - jak przerabiane są akurat przybory szkolne, to będzie o tym kilka stron w podręczniku, jakaś wyklejanka/zagadki w ćwiczeniach, filmik na ten sam temat, piosenka, i same przybory podczas zajęć. Do tego motywem przewodnim jest kilka postaci - i te same postacie mają przygody na filmikach, występują w podręczniku, w grach, i jako pluszaki podczas zajęć. Wszystko jest utrzymane w jednolitej stylistyce i rysowane podobną "kreską". To wszystko naprawdę fantastycznie trzyma się kupy, jest BARDZO STARANNIE przemyślane i przygotowane.

7. Feedback dla rodziców - co 2 miesiące dzieciaki wypełniają testy sprawdzające (tak! pierwszoklasiści w listopadzie mieli sprawdzian!). Przy czym jest to robione absolutnie bez żadnej spiny, i odbywa się na totalnym luzie bez żadnego ciśnienia ani pretensji. Serio, nie wierzyłem, że to w ogóle możliwe, dopóki tego nie zobaczyłem. To NAPRAWDĘ nie jest po to, żeby kogokolwiek oceniać, tylko po to, żeby sprawdzić, jak idzie. Po takim sprawdzianie rodzic dostaje "list" - informację, czego dziecko się do tej pory nauczyło, gdzie się nie udało, nad czym można jeszcze popracować.

8. Skuteczność - jest dobrze, chociaż bez szału. Po 3 miesiącach "przerobione" słownictwo obejmuje około 200 słów i zwrotów, z czego - wg. testu - syn opanował ok. 80% - i są to realne liczby. Przy czym nie jest to nauka na zasadzie "zakuć i zapomnieć" - przez to odsłuchiwanie nagrać te opanowane słowa zostały naprawdę głęboko wdrukowane w mózg. Dzieciaki nie potrafią oczywiście jeszcze sformułować wypowiedzi (nie oczekujmy cudów po 3 miesiącach nauki), ale potrafią nazwać przedmioty w otoczeniu, wykonują polecenia nauczyciela (przypominam, nauczyciel podczas lekcji mówi tylko po angielsku), czy odpowiadają na proste pytania.

  • 6
@RandomowyMirek: podstawowa różnica między szkołą publiczną a prywatnym ośrodkiem nauki języka jest taka, że ten drugi nie podlega żadnym regulacjom co do podstawy programowej. To pozwala bardzo elastycznie i jednocześnie skutecznie przekazywać wiedzę. Nauczyciel w szkole ma co roku przekazać w 10 miesięcy taka sama porcję wiedzy. Niezależnie czy uczniów jest 20, 30 czy 40 w klasie. Polski system szkolnictwa jest ułomny, nie nagradza jednostek wybitnych, promuje przeciętność i nijakość. Dzieciaki
8. Skuteczność - jest dobrze, chociaż bez szału. Po 3 miesiącach "przerobione" słownictwo obejmuje około 200 słów i zwrotów, z czego - wg. testu - syn opanował ok. 80% - i są to realne liczby.


To samo w sobie jest słodkie. Realia są takie, że albo twoje będzie potrzebowało języka i będzie go używało, albo prędzej czy później straci płynność posługiwania się nim.

Przy czym nie jest to nauka na zasadzie "zakuć
@RandomowyMirek: po okresie fascynacji tymi „metodami” zauważam ich przewagę nad publicznym szkolnictwem tylko w tych punktach, w którym publiczne szkolnictwo popełnia oczywiste błędy.


Zgadza się.

Przeładowane klasy (czyli zwykła bieda systemu) i nauczyciele bez motywacji (bo poszli do szkoły z musu, bo nigdzie indziej ich nikt nie chciał), archaiczny system ocen.


@wykopyrek:
Zgadza się.

Dzieciaki potrafią powtarzać w dobrym kontekście i do pewnego stopnia tworzyć własne wypowiedzi oglądając jutuberów grających
Ale za to jest to bardzo dobry, znakomicie przygotowany kurs.


@RandomowyMirek: z pewnością zdecydowałbym się na niego, gdybym planował emigrację.

Z wszystkich moich znajomych z podstawówki, średniej i studiów, niemal wszyscy studia ukończyli, a po drodze kursy językowe.

Żaden z nich nie wykorzystuje języka ani prywatnie, ani zawodowo.

Moje zachciało iść na karate. Zajęcia są prowadzone nieporównywalnie „gorzej” niż to co opisałeś.
Duża grupa, męczące, miejscami nudne, wymaga wysiłku, są tam