Wpis z mikrobloga

#szczecin #kryminalne #truestory
KRONIKA KRYMINALNA.

Śmiertelny dancing.

21 lutego 1986 r. zaczął się ostatni, niezwykle krótki etap życia Mariusza R., ostatniego mordercy ze Szczecina, na którym wykonano karę śmierci, w całej historii wykonywania kary śmierci w powojennej Polsce. Jego historia przypomina „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego.
Ale cofnijmy się o dwa lata, zacznijmy tę mroczną historię od początku. W dniu 15 grudnia 1984 r., funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej ze Szczecina, znaleźli porzucony samochód osobowy marki Fiat 125P. Jak się okazało, był to samochód służbowy, należący do Przedsiębiorstwa Hurtu Spożywczego w Szczecinie. Samochód odnaleziono w pobliżu ogródków działkowych nieopodal Basenu Górniczego (odległa od centrum część portu Szczecińskiego, przy trasie łączącej lewo i prawobrzeżny Szczecin). Auto miało uszkodzony tylny i przedni zderzak. W środku była plama krwi. Żona kierowcy tego samochodu zeznała, że jej mąż, kierowca w Przedsiębiorstwie Hurtu Spożywczego, Bogusław B. wyszedł z domu po południu poprzedniego dnia i od tej pory go nie widziała. Kolega kierowcy, Wiktor K. powiedział milicji, że po południu wypili razem cztery butelki wina. Bogusław B. podwiózł go potem w pobliże lokalu „Fregata” (luksusowa restauracja w dzielnicy Płonia, w której grywał zespół „Bajm”), gdzie Wiktor K. chciał kontynuować wieczór. Wiktor K. był zawiedziony, gdy okazało się, że dancingu nie będzie. Zjadł flaczki, schabowego z ziemniakami, zapłacił 240 zł i pojechał do domu spać. I nie ma zielonego pojęcia, co stało się z jego kolegą. Może miał wypadek? Bogusława B. nie znaleziono go jednak w żadnym szpitalu.
Z akt tej sprawy, które znajdują się dziś w sądowym archiwum, wynika, że milicja traktowała zniknięcie kierowcy bardzo poważnie. Początkowo milicja zakładała, że Bogusław B. mógł upozorować swoje zniknięcie. Miał ku temu poważne powody.

Dyrekcja Przedsiębiorstwa Hurtu Spożywczego, w którym pracował jako kierowca, nie miała o nim dobrego zdania. Był niezdyscyplinowany. Wbrew procedurze używał służbowego Fiata 125P do celów prywatnych, za co dostawał upomnienia. Komornik wszedł mu na pensję, bo nie płacił alimentów. W dodatku właśnie oskarżono go o oszustwo - zapłacił gotówką za usługę, na którą wziął już w firmie czek o tej samej wartości.
Sprawa się toczyła, toczyła… Milicja szukała Bogusława B… I pewnie niewiele by się w sprawie jego zniknięcia zmieniło, gdyby nie pewien szczeciński taksówkarz, Kazimierz G. On przeżył, bo ktoś zapalił światło…
Kazimierz G., cztery dni później od zniknięcia Bogusława B., w dniu 18 grudnia 1984 r. stał na postoju TAXI, w Szczecinie przy ul. 3 Maja (dokładnie centrum miasta, około 100 metrów od słynnej w całej Polsce Bramie Portowej). Około godz. 19.50 wsiadło dwóch chłopaków. Jeden niski, drugi wysoki. Chcieli jechać do Jezierzyc (dzielnica Szczecina, odległa od Bramy Portowej o 20 km, na prawym brzegu Odry). W Kijewie (pod drodze do Jezierzyc, około 13 km od Bramy Portowej), ten duży stwierdził, że źle się czuje i musi wysiąść. Dziesięć minut go nie było. W końcu pojechali dalej. W Śmierdnicy (17 km od Bramy Portowej) powiedzieli, że zmienili zdanie i chcą jechać do Osetnego Pola. Osetne Pole, to osada w okolicy Gryfina położona na południe od Szczecina, na prawym brzegu Odry, w odległości około 30 km od Bramy Portowej. Taksówkarz pojechał, Już na miejscu, ten mniejszy powiedział do większego "Masz, zapłać", wręczając mu portfel. Taksówkarz, Kazimierz G. zeznał, że chwilę potem dostał cios w głowę i szyję. Po chwili zorientował się, że na twarz ścieka mu krew. Napastnik trzymał jego sweter, więc wyswobodził się z niego i zaczął uciekać przed siebie. Przewrócił się w kałuży. Jeden z nich dopadł go i kilka razy uderzył nożem. Kierowca błagał o życie, mówiąc o trójce dzieci. W odpowiedzi usłyszał: "Chodź do lasu, tam cię zabiję". Znów się oswobodził. Tym razem przewrócił się ten, który go gonił. A kierowca biegł przed siebie. Z sekundy na sekundę opuszczały go siły, ale gdy zobaczył zabudowania, przyspieszył. Wtedy zapaliło się światło w pobliskim domu. Snop światła padł na nich. Po chwili dopadł do płotu i zrozumiał, że nikt go już nie goni. Nie stracił od razu przytomności. Zdążył podać numer telefonu do żony i powiedzieć, że samochód został pod lasem.
Milicja natychmiast wszczęła śledztwo w sprawie napadu na taksówkarza. W tamtym czasie w Polsce, dokonano kilku głośnych napadów zakończonych zabójstwem taksówkarzy i powieszeniem sprawców, co skłoniło adwokata Krzysztofa Piesiewicza do napisania scenariusza "Krótkiego filmu o zabijaniu".
Milicjanci, którzy zajęli się sprawą napadu na Kazimierza G., mieli szczęście. W jego taksówce został portfel należący do ostatnich pasażerów. A w nim kwit przekazu pocztowego dokonanego w Kwidzynie. To matka wysłała 2 tys. zł mieszkającemu wtedy w Śmierdnicy synowi.
Już następnego dnia, obaj sprawy bandyckiego napadu na taksówkarza Kazimierza G. – Mariusz R. i jego kompan Zdzisław O., zostali zatrzymani przez Milicję. W protokołach przesłuchań była wtedy rubryka "pochodzenie społeczne". Mariusz R., rocznik 1961, podał "inteligenckie". Urodził się w Kwidzynie. Matka była księgową, a ojciec kierownikiem zakładu geodezyjnego. Atmosfera w domu była zła, rodzice wciąż się kłócili. On wagarował i uciekał z domu. Gdy miał 18 lat, pierwszy raz skazali go za kradzież. Po wyjściu z więzienia w domu nie było dla niego miejsca. Jeździł po Polsce, pracując dorywczo u badylarzy i na fermach drobiu. W Szczecinie miał załatwiona robotę na Gumieńcach (dzielnica w Szczecinie, gdzie w PRL mieściły się największe w Polsce szklarnie).
Na dworcu kolejowym poznał nieco młodszą Bogusię. Zamieszkali razem w Śmierdnicy, w domu przeznaczonym do rozbiórki. Bogusia mieszkała tam z młodszym bratem, Zdzisławem O. (rocznik 1961). Uciekli tam od ojca.
Wróćmy więc do tego, jak według nich przebiegał napad rabunkowy na taksówkarza, Kazimierza G. Jest 20 grudnia 1984 r., kiedy to w gmachu Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Szczecinie, Mariusz R. (ten "mały", 164 cm wzrostu) i o dziewięć lat młodszy od niego Zdzisław O. ("duży", 185 cm) są przesłuchiwani w oddzielnych pokojach. Milicja ma mocne dowody winy - portfel Mariusza R. i słowa taksówkarza, który rozpoznał ich na zdjęciach. Przyznają się do winy. Opowiadają, że chcieli urządzić imieniny Bogusi, ale nie mieli na to pieniędzy. To wtedy właśnie, Mariusz R. zaproponował napad na taksówkarza. Ułożyli scenariusz: kiedy będą w odludnej okolicy, starszy z chłopaków powie, że młody źle się czuje, wtedy zaatakują. Ale gdy zatrzymali się w Kijewie, Zdzisław O. po prostu stchórzył. Dopiero na miejscu, gdy zobaczył, że jego portfel jest pusty i nie mogą zapłacić taksówkarzowi za kurs, zdecydował się zrealizować wcześniej ustalony plan.

Milicjanci skojarzyli ich opowieść z wciąż niewyjaśnioną sprawą kierowcy Bogusława B., który zaginął w podobnej okolicy 14 grudnia, czyli cztery dni przed napadem na taksówkarza. Z akt wynika, jak to się stało, że przyznali się też do zamordowania Bogusława B. Na jego czerwonego fiata, zaparkowanego pod restauracją „Pod Lipami” w Wołczkowie (około 15 km od Bramy Portowej, z kolei na lewym brzegu Odry, blisko Polic) zwrócili uwagę, bo kierowca spał z głową opartą o kierownicę. Gdy poprosili, aby ich podwiózł, obiecując pieniądze, zgodził się od razu. Był kompletnie pijany.
I zaczęli swoją bandycką spowiedź przed milicjantami. To było 14 grudnia. Wypili trochę u sąsiada. Opuszczając jego mieszkanie, zabrali kuchenny nóż z drewnianą rękojeścią. Mariusz R. zaproponował, że sterroryzują jakiegoś pasażera w pociągu podmiejskim i go obrobią. Jak wychodzili z domu, to jak to powiedział jeden z nich: "Bogusia rzuciła się na tapczan i płakała, mówiła, że znów zostanie sama".
Temu pijanemu kierowcy „Pod Lipami” dali nawet 1000 zł zaliczki. Ale potem, gdy się zatrzymali w odludnym miejscu, Mariusz R. przeciął mu nożem dłoń, żądając pieniędzy. Kierowca miał przy sobie 10 tys. zł. Być może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby nie legitymacja ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), którą miał w portfelu. Od razu dostał za nią w zęby. Padł na kolana. Mówił, że "weźmie ich w opiekę", ale to na nic się zdało. Błagał o życie…
Milicja miała kłopot z ustaleniem, który z nich wbił mu nóż w brzuch. Najpierw zmieniali wersje, potem Zdzisław O. wziął to na siebie. Ale wtedy był już po spotkaniu z adwokatem, który uświadomił mu, że jako piętnastolatkowi grozi mu tylko poprawczak. Może wziął to na siebie, aby ratować przed stryczkiem starszego kolegę? Zaatakowany nożem kierowca krwawił, ale był przytomny. Związali mu ręce krawatem i nogi paskiem od spodni. Zaciągnęli do lasu. Tam Mariusz R. dobił go, kilkakrotnie dźgając nożem. Po powrocie do domu Bogusię zaprosili na dancing „U Wyszaka” (browar rodzinny, jeden z najstarszych w Polsce, na szczecińskiej Starówce, w podziemiach średniowiecznego Ratusza). Samochód porzucili w okolicy ogródków działkowych przy Basenie Górniczym, a dalej pojechali tramwajem. Bawili się do 5 nad ranem. Następnego dnia skończyły im się pieniądze, więc znów zdecydowali się na rabunek. I wtedy to, po 4 dniach, dokonali napadu rabunkowego na taksówkarza, o czym pisałem wyżej.

Prokurator podsumował tydzień z ich życia w akcie oskarżenia. W dniu 12 grudnia 1984 r., przebywali w szczecińskiej restauracji „Europa” (dziś nie istnieje). Była to jedna z najbardziej luksusowych restauracji w Polsce, przy Bramie Portowej. Z uwagi na ceny, niedostępna dla większości (autor tego postu był kilka razy, miało się swoje sposoby). Przez całą długość sali ciągnęła się ściana okien. Dzięki temu wnętrze było jasne i przestronne. Podłoga wyłożona czerwoną wykładziną. Eleganckie stoliki pokryte białymi obrusami. W rogach mieściły się loże.
Na końcu sali był bufet-bar, do którego dostęp mieli tylko kelnerzy i obsługa. Na środku było podwyższenie. Służyło jako scena, na której wieczorami odbywały się występy kabaretowe, piosenki, a także striptiz. To tutaj, nie w Warszawie, można było zobaczyć autentyczne gwiazdy z zachodnioeuropejskich festiwali). Z karty menu klienci mogli wybrać wiele przekąsek i smacznych dań.
Lokal był czynny do późnych godzin wieczornych. Ci spragnieni większych emocji mogli zejść na dół, do podziemia. Pod restauracją działał klub nocny. A tam działy się takie rzeczy, o których ze względu na wczesną porę, pisać nie mogę. Serio.
W restauracji „Europa” poznali mężczyznę, którego potem obrabowali, wykorzystując to, że był bardzo pijany. Ocknął się w lesie w Płoni. A potem, 14 grudnia 1984 r. zamordowali kierowcę, wspomnianego na samym początku. Następnie, 16 grudnia 1984 r. znów byli „U Wyszaka”, gdzie Bogusia tańczyła z jakimś żołnierzem na przepustce. Wtedy Mariusz R. ukradł mu portfel. I ostatecznie, w dniu 18 grudnia 1984 r. napadli na taksówkarza, który cudem uszedł z życiem…
Kiedy trafili do aresztu, Bogusia była z Mariuszem R. w piątym miesiącu ciąży. Śledztwo trwało kilka miesięcy. Psychiatrzy orzekli, że w chwili popełniania zbrodni obaj byli poczytalni. Doszukano się u nich nieprawidłowej osobowości "w następstwie zaniedbań wychowawczych". Biegli napisali też: "Nieczuli na cudzą krzywdę". Zdzisław O., w chwili popełniania przestępstw nie miał skończonych 16 lat, więc nie mógł odpowiadać jak dorosły, tylko jak dziecko.
Proces przed Sądem Wojewódzkim w Szczecinie przebiegał bez zbędnych ceregieli. Pięcioosobowy skład wydał wyrok w dniu 20 września 1985 r. Kara śmierci dla Mariusza R., poprawczak dla Zdzisława O. W dniu 21 lutego 1986 r. Sąd Najwyższy utrzymał wyrok w mocy, stwierdzając: "stopień zdemoralizowania oskarżonego, jego niepoprawność, zbrodnicza bezwzględność w zdobywaniu pieniędzy i niechęć do pracy uzasadniają przewidywanie, że żadne środki reedukacyjne nie będą skuteczne względem oskarżonego, a w związku z tym wymierzona kara eliminacyjna jest zasadna".
Oczywiście, skazani wystąpili do ówczesnej Rady Państwo o prawo łaski. Przewodniczący szczecińskiego składu sędziowskiego, sędzia Zbigniew Rzepecki, opiniując wniosek o łaskę do Rady Państwa, napisał: "Oskarżony Mariusz R. skazany na karę śmierci nie zasłużył na łaskę z uwagi na bestialski charakter czynów i działanie z niskich pobudek".
W imieniu Rady Państwa, 25 czerwca 1986 r. stosowny dokument podpisał Kazimierz Barcikowski. Dokładnie miesiąc później Mariusz R. został powieszony w poznańskim areszcie…
To właśnie Mariusz R. był ostatnim człowiekiem skazanym w Szczecinie na karę śmierci, która została wykonana. W 1988 r., w PRL ogłoszono moratorium na wykonywanie kary śmierci. W 1989 r., w wyniku ustawy amnestyjnej, skazanym na stryczek kary zamieniono na 25 lat więzienia. Dożywocie jeszcze w polskim kodeksie nie istniało. Stąd casus Mariusza Trynkiewicza i wrzawa wokół przegłosowanej w pośpiechu "ustawy o bestiach".
W tamtym czasie, wyroki kary śmierci były wykonywane w kilku śledczych aresztach wojewódzkich. Po wydaniu wyroku skazany był umieszczany w celi z innymi więźniami. Nie wiedział, kiedy wyrok zostanie wykonany. Przygotowania do przeprowadzenia egzekucji miały przebiegać, cytuję za ówczesnymi przepisami w tym zakresie: "w sposób nienasuwający przypuszczeń co do ich celu, zarówno przed niewtajemniczonymi funkcjonariuszami Służby Więziennej, jak i przed ogółem skazanych. W żadnym wypadku o tych przygotowaniach nie może być poinformowany skazany". Więzień zatem do ostatnich chwil nie wiedział, że z celi jest wyprowadzany po raz ostatni.

Źródła: archiwalne numery Kuriera Szczecińskiego, Głosu Szczecińskiego, kilku stron poświęconych kryminalistyce.

via Szczecin znany i historyczny
hardkorowymoksu - #szczecin #kryminalne #truestory
KRONIKA KRYMINALNA.

Śmiertelny da...

źródło: comment_1589967723vIDdd1gEYXKOtku543Rg0m.jpg

Pobierz
  • 9
  • Odpowiedz
@hardkorowymoksu: Popraw błędy. W tekście masz, że Mariusz, rocznik 1961 poznał młodszą od siebie Bogusię, która miała młodszego brata Zdzisława, rocznik też 1961, który był młodszy od Mariusza o 9 lat.
  • Odpowiedz