Wpis z mikrobloga

Historia może nie jest jakaś wygórowana, zastanawiałem się nad doborem jednej z wielu ale padło na tą.

Nigdy tego nie zapomnę, był zimny poniedziałkowy ranek godzina 5:40. Na godzinę 6:00 miałem umówione moje pierwsze zajęcia praktyczne w szkole nauki jazdy. Stres w moim życiu zawsze odgrywał dużą rolę więc kilkunastominutowa przejażdżka tramwajem na miejsce szkolenia przebiegła w drgawkach i głębokim rozmyślaniu.
Tego dnia wstałem grubo przed godziną 5:00, zjadłem proste śniadanie - dwie parówki no i zapiłem kawą. Właściwością tego czarnego płynu, przysmaku wielu Polaków, jest często intensywne pobudzanie trawienia, o czym przekonać się miałem całkiem niedługo ale oczywiście będąc już poza domem.
Godzina szkolenia nastała, pan instruktor podjechał srebrnym Clio i, ku mojemu zdziwieniu, zaprosił mnie od razu na miejsce kierowcy. Posiadałem podstawy jazdy więc nie powinienem się bać ale puszczanie mnie w centrum wielkiego miasta, gdzie miały niedługo nastąpić poranne godziny szczytu wydawało mi się nie najlepszym pomysłem.
Pierwsza godzina przebiegła spokojnie - jeździłem po nieuczęszczanej uliczce, ćwiczyłem pracę sprzęgłem i gazem, szło całkiem przyzwoicie. Przed godziną 7:00 wyjechałem na ulice główne. Ilość samochodów jadących wokół mnie zaczęła mnie dodatkowo stresować; pojawiło się drganie stopy, ruszanie z szarpaniem oraz... potrzeba fizjologiczna. Większość moich myśli zaczęła koncentrować się nie tyle na otaczającej drodze ale na tym, gdzie znajdę najbliższą toaletę. Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny, pod sam koniec jazd trafiłem dodatkowo na poranną kontrolę trzeźwości, zatrzymałem się na wysokości policjanta, drżącą ręką zacząłem otwierać szybę ale stróż prawa na widok przestraszonego ucznia odpuścił kontrolę. I dobrze. Nie wiem czy puszczając strumień powietrza moje nerwy nie zechciałyby ulżyć w dodatkowy sposób.
Pierwsza jazda zakończona, instruktor zaczął wymieniać swoje uwagi odnośnie mojego stylu jazdy ale mózg zamieniał słowa w bełkot a obrazy w mgłę, ponieważ skupiał się na czymś innym. Centrum miasta, oczywiście najbliższa toaleta nie znajduje się nigdzie indziej jak w domu.
Najbliższy tramwaj za 10 minut. Przyjechał, wsiadłem. Minąłem dwa przystanki - awaria prądu. Wysiadka i czekanie na podstawienie autobusu. Nikt nie może mieć tyle szczęścia co ja. Stwierdziłem, że szybciej będzie jak pójdę na piechotę. Do domu mam 2 km. Pamiętam tylko tyle, że mój chód miał tempo co najmniej Roberta Korzeniowskiego ale styl Pinokia po kastracji. Nacisk na pęcherz był tak duży, że mózg dawał mi sygnały: "olej to, idź w pierwszy lepszy krzak, co z tego, że co chwila ktoś przechodzi". Do domu było coraz bliżej ale droga wydłużała się niczym fatamorgana. Wtem, nadeszło zjawisko, którego też się obawiałem. Dwójka.
Nacisk na pęcherz połączył się z ciężarem w jelicie grubym. Do domu zostało mi 300 metrów, które przebyłem już w biegu. Do dzisiaj nie mam pojęcia skąd wziąłem tyle sił, skoro wcześniej ledwo mogłem chodzić. Bieg był bardziej ułomny niż mój wcześniejszy chód i choć wcześniej nikogo takiego nie spotkałem to jestem pewien, że wyglądałem jak typowa osoba, która biegnie nigdzie indziej jak do toalety. Przy ostatnich metrach ledwo zachowałem przytomność, jedynie pamiętam, że nawet miałem trud z dopasowaniem odpowiedniego klucza do poszczególnych zamków. Wbiegłem do toalety, torbę rzuciłem na podłogę a tron zająłem ubrany w kurtkę, bo mogłoby to się skończyć o wiele gorzej. Juanie Pablo, następnym razem zastanowię się trzy razy, zanim wypiję dzieło twoich rąk.

#wyscigzczasem