Wpis z mikrobloga

Znalezione na fb. Nie wiem, czy mikroblog to dobre miejsce na umieszczenie- historia kobiety, której nie pozwolona na czas dokonać aborcji.

Rok 2010. W ciąży schudłam 15 kilo, miałam potworne bóle, przerażające koszmary nocne, które to symptomy profesor medycyny skwitował: "W ciąży jest kobieta, a przez płotki chce skakać." Dopiero w 26 tygodniu, po bardzo kosztownej wizycie u innego profesora dowiedzialałam się, że płód ma wady letalne: jednokomorowe serce, wodobrzusze oraz zupełnie niewykształcone kości czaszki i co za tym idzie- mózg. Zalecenie: natychmiastowe przerwanie ciąży. Na moją prośbę dostaję skierowanie do szpitala klinicznego, w którym NIE pracował doktor prowadzący moją ciążę. Jadę. Zapuchnięta od płaczu. Kompletnie roztrzęsiona. Kaczuś jedzie ze mną, kompletnie przerażony- ale udaje, że nie. Trzyma się. I mnie. Bo ja w strzępach. Na izbie przyjęć pielęgniara zza szyby mówi, że nie przyjmie. Bo na aborcję to nie. Ja mówię, kobieto! Skierowanie! Płód bez szans! Ja cierpię! #!$%@? jego mać! Ale nie- to trzeba iść do ordynatora na porodówkę, jak on podpisze to wtedy przyjmą. W kompletnym szoku, po omacku (szpital to moloch jak jasna cholera) trafiam na oddział patologii ciąży, rozmawiam z lekarzem, który mówi żebym NIE HISTERYZOWAŁA. Dosłownie. Nosz #!$%@? jego mać. Dołącza pani ginekolog, która mówi, żeby nie beczeć. NIE BECZEĆ. A szpital to nie klinika aborcyjna. Załamka. Nie facepalm- ZAŁAMKA. Szpital kliniczny. Tu kształtują się przyszli lekarze... Interweniuje znajoma, która przyjaźni się z dyrektorem szpitala. Nie. Aborcji nie będzie. Mam wrócić do lekarza prowadzącego ciążę. Do lekarza, który zignorował i zlekceważył wszystkie moje objawy i obawy. Koleżanka kontaktuje się z redakcją "Uwagi". Ale jakoś się sprawa rozmywa. Ja nie wiem. Nie mam głowy. Stoję pod szpitalem. Jest luty, zimno. Twarz mi zamarza bo jest mokra od łez. Kaczuś bezradny. Gdyby nie Kaśka, to bym się rozleciała. Ona w Szkocji, ale przez telefon daje co może. Wszystko. Decyzja desperatki. Jadę do szpitala gdzie mój lekarz prowadzący jest ordynatorem na ginie. Widzi papiery i mówi, że to się zdarza. ZDARZA SIĘ. Ale nie przyjmie mnie na oddział bo jest PIĄTEK. Piątunio. Wrócić we wtorek. Ja nawet się już nie spieram. Jadę do domu. Nie żyję do tego wtorku. Nie ma tego czasu. Nic nie pamiętam. Wracam do szpitala. USG. Wianuszek lekarzy. Słabo skrywana ulga personelu medycznego- serce płodu nie bije. Można usuwać. A o mały włos byłaby aborcja. Dostaję globulki na wywołanie porodu. Męczę się całą noc. W pokoju obok rodzą się dzieci. Płaczą. Moje nie zapłacze. Płaczę ja. Wymiotuję. O 9.00 rano rozwarcie wystarczające. Mówię, że nie chcę widzieć. Ktoś robi zasłonę z blado-różowego prześcieradła. Doktor przekłuwa pęcherz płodowy. Coś się wyślizguje. Jakaś tragiczna ulga. Słyszę, że jak torebka cukru. Krwotok ogromny. Wszystko do mnie dochodzi jak z dna studni. Widzę, że podpinają mi krew. Tlen. Odpływam. Budzę się i widzę przerażoną twarz Kaczusi. Słyszę głos doktora: "Ale nam pani napędziła stracha." Ja im. Kapitalne. Czuję się jak gówno. Jak zmięta szmata. Jak ofiara własnego ciała. Bezradna. Bezsilna. Naga.

Do wszystkich świętojebliwych- możecie sobie tłumaczyć, że robicie coś szlachetnego, doniosłego. Chronicie nienarodzonych. Robicie wielkie świństwo. Odbieracie kobietom wolność i godność. Sprowadzacie nas do roli durnych, rozhisteryzowanych rozpłodowych kobył. Nie mogę protestować w poniedziałek. Nie mieszkam w Polsce. Ale może ta historia kogoś obudzi. I poruszy. Oby.

źródło
#aborcja #czarnyprotest #prochoice #prawica
  • Odpowiedz