Wpis z mikrobloga

(tl;dr, zobaczymy czy lud zaakceptuje)
PASTA O TOMASZU KAMMELU
Elo anonki/akapki/mirki/ktokolwiek czyta to, co naprodukowałem. Opowiem Wam dzisiaj historię, która spowodowała totalne przebiegunowanie moich sympatii politycznych.
Pochodzę z niewielkiego miasteczka na zachodzie Polszy (nazwę miejscowości zachowam dla siebie, bo stalk), będącego do bólu stereotypowym potworkiem posttransformacyjnym - skromny ryneczek z urzędem, drobny targ z mydłem i powidłem, kościół (oczywiście), dwa GS-y, pozostałości dawnego PGR-u, MDK, podstawówka (łączona z gimnazjum), ogólniak i remiza. Transformacja ustrojowa i jej główny architekt Leszek Balcerowicz są w tym "mieście" synonimami najgorszych mocy piekielnych. Kanwą życia kulturalnego w miasteczku są cotygodniowe dyskoteki w remizie, dożynki oraz doroczny jarmark organizowany z okazji dni "miasta", zaś rolę azylu kultury wyższej przejęła niewielka biblioteka, w której asortymencie nie znajdziecie nic oprócz romansów dodawanych kiedyś do "Pani Domu" i lektur szkolnych.
Długo myślałem nad umieszczeniem całej historii na relatywnie krótkiej półprostej symbolizującej moje piwniczne życie i dochodzę do wniosku, że jej początków należy szukać jeszcze w głębokich latach 90. i mojej pierwszej szkolnej znajomości. Rzecz jasna, z racji mało zachęcającej aparycji oraz niskiego social skilla już w przedszkolu moi rówieśnicy spisali mnie na straty i skazali na dożywotni ostracyzm społeczny. O ile początkowo było to dosyć dokuczliwe, o tyle z bólem i trudem przystosowałem się do takiej a nie innej pozycji w łańcuchu pokarmowym tego miasteczka. No homies, no gf, no social life trwałoby zapewne dalej i doprowadziłoby do rychłego samounicestwienia, gdyby nie spotkanie z Bartkiem.
Pamiętam ten dzień aż za dobrze - mieliśmy wtedy oboje po 7 lat, był on nowym uczniem w naszej szkole. Tego pamiętnego dnia Bartek spóźnił się na pierwszą lekcję, na której pani opowiedziała nam hehe śmieszną bajkę o nieporadnym skrzacie, który mieszkał w kopalni. Bartek wpadł zdyszany do klasy na sam koniec historyjki. Wybrał tym samym moment tak tragicznie, jakby był tylko bezwolnym statystą w scenariuszu tragifarsy pisanej przez popularne dzieci z naszej szkoły. Pani przedstawiła widocznie przestraszonego nowym otoczeniem Bartka naszej klasie i ku jego przerażeniu zaprosiła nas do zadawania mu pytań odnośnie dawnej szkoły, zainteresowań etc. Ja bez większego zaangażowania śledziłem wszystko z ostatniej i - co istotne - w połowie pustej ławki. Nikt nie był zbytnio skory, aby indagować Bartosza o jego życie, jednak jeden z członków frakcji popularnych idiotów (nazwijmy go Mati) nie omieszkał skomentować mikrego wzrostu naszego nowego kolegi.
-Ale proszę pani, on wygląda jak ten kobold z bajki, którą nam pani opowiadała hehe xDDDDDDDD
Cała klasa (oprócz, rzecz jasna, zażenowanego mnie) zawtórowała mu śmiechem (ciężko powiedzieć, czy zrobili to z autentycznego rozbawienia, czy też aby przypodobać się Matiemu i zalegitymizować jego władzę nad stadem jako samca alfa, dodam tylko, że z tego co wiem Mati zdążył już #!$%@?ć z przeróżnymi wiejskimi karynami dziesięcioro bachorstwa, co poskutkowało zaległościami w alimentach o wysokości dziesięciokrotności rocznego PKB naszego "miasta" oraz odziedziczył parę lat temu po spadniętym z rowerka starym trzy hektary pola rzepaku, stary ciągnik i długi opiewające na bagatelne dwieście tysięcy złotych polskich xDDD to tyle jeśli chodzi o jego samczość). Pani, widząc, że Bartek jest bliski płaczu, skarciła Matiego oraz resztę tego intelektualnego wysypiska śmieci, kazała nam przyjąć Bartka z otwartymi ramionami jako nowego kolegę, a jego samego poprosiła o wybranie sobie miejsca. Wybór nie należał do skomplikowanych - jedyne wolne miejsce w klasie było tuż obok mnie (tak jak wspomniałem, ostracyzm motzno). Bartek rozsiadł się obok mnie i wyjął z plecaka wszystkie niezbędne do chłonięcia wiedzy o bajkach i rysowaniu przybory. Początkowo był wobec mnie dosyć sceptyczny i oziębły, ale szybko zrozumiał, że gramy do jednej bramki przeciw intelektualnej biedocie jaką była reszta naszej klasy i nawiązaliśmy bardzo owocną znajomość. Nie będę zagłębiał się w szczegóły, jeśli bardzo chcecie, opowiem Wam kiedyś w detalach o naszych podstawówkowych czasach. Dodam tylko, że Bartek był jedną z nielicznych osób, którym udało się #!$%@?ć mentalnie, geograficznie i finansowo do tej słynnej Polszy A, zaś do pseudonimu "Kobold" przywyczaił się i ponoć znajomi nazywają go tak po dziś dzień - pewny nie jestem, gdyż parę lat temu zupełnie zerwaliśmy ze sobą kontakt.
W przeciwieństwie do mnie Bartkowi udało się skutecznie wyjść ze #!$%@?. O ile podstawówka była pod tym względem okrutna dla nas obu, o tyle już w gimnazjum (byliśmy jednym z pierwszych roczników, który uczęszczał do tej pomyłki systemu edukacji) przynajmniej on dał się poznać jako naprawdę bystra, inteligentna i towarzyska osoba. Jasne - podludzie z naszej dawnej klasy nie zmienili swojego podejścia do nas, ale na całe szczęście w nowej klasie były tylko trzy osoby spośród grona naszych dawnych oprawców.
Szczególnie kleili się do niego różnej maści "nieprzyjaciele niewoli". Na początku nowego milenium pojawiła się w naszym miasteczku pierwsza kafejka internetowa. Oczywiście poskutkowało to bezpłciowym zwiększeniem się populacji UPR-owców, a pocztą pantoflową szybko rozchodziła się wieść o nowym zbawcy narodu polskiego i pogromcy roszczeniowych robotników znanym jako Janusz Korwin-Mikke xD Pomimo umiłowania wolności, Bartosz pozostał wielce sceptyczny wobec poszerzającego swe wpływy ruchu. Uważał, że wszystkie jak dotąd partie Żądłonia były wciąż kolektywistyczne (choć znacznie mniej niż reszta polskiej sceny politycznej), a sam Korwin jest najzwyklejszym w świecie monetarnym planistą. Swe poglądy opierał na publikacjach ekonomistów i filozofów politycznych, o których w życiu nie słyszeliśmy, a którzy mieli wkrótce stać się naszymi wzorami. Bartosz przyciągnął do swojej frakcji kuców-reformistów, tam zapoznawał ich z dziełami Ludwiga von Misesa, Murraya Rothbarda, Fryderyka von Hayeka, Miltona Friedmana i Henry'ego Hazlitta oraz wzbudzał pogardę wobec gorszych jego zdaniem korwinistów i miłość do wolności. Lekcje wiedzy o społeczeństwie, podczas których wygłaszał płomienne kazania na temat konieczności urynkowienia systemu monetarnego, prywatyzacji wszystkiego i zredukowania państwa do roli stróża praw własności tylko potwierdzały jego intelektualną wyższość nad nami. Nauczyciel-etatysta chyba w życiu żadnej książki o tematyce społecznej oprócz podręcznika WOS-u na oczy nie widział, więc pomrukiwał tylko, że Bartek zrozumie kiedyś, iż brak państwa to utopia i tym podobne brednie xD Oczywiście nie przekonała nas ta biedaargumentacja - w naszym autorskim zestawieniu Bartosz wygrał wszystkie bitwy w trakcie 65-godzinnego toku nauczania WOS-u w gimnazjum. Zdążył już zgromadzić wokół siebie prężnie rozwijające się jak na tak niewielką miejscowość środowisko wolnościowe. Wzorem XIX-wiecznych marksistów utrzymywaliśmy zażyłą korespondencję z innymi tego typu środowiskami, między innymi z kieleckimi wolnościowcami pod przywództwem kompozytora Tomasza Pawła Czapli, znanego również pod pseudonimem Kelthuz (z języka starolechickiego Wojownik z Kielc). Udało nam się nawet zorganizować w jakimś nieużytku budowlanym koncert jego zespołu grającego surowy, kapitalistyczny metal - była to dla mieszkańców naszego rodzinnego zadupia prawdopodobnie jedyna w życiu okazja do posłuchania muzyki innej niż disco polo.
Zapoznawszy się z klasyką literatury wolnościowej i wygrawszy debaty ze wszystkimi lokalnymi januszowymi "pogromcami neoliberalizmu toczącego Polszę" zaczęliśmy skłaniać się w kierunku lekkiego śmieszkowania, bo jak wiadomo - zawsze się trochę śmieszkuje. Pożyczając sobie pieniądze pytaliśmy się, czy to pożyczka w systemie rezerwy cząstkowej xD, kpiliśmy też z keynesistów stymulujących popyt na wszystko. Ja natomiast w międzyczasie otworzyłem nowy, internetowy front walki o wolność oraz kapitalizm - udało mi się wynegecjować od starszych komputer z dostępem do łącza internetowego o zawrotnej prędkość 120 kbit/s. Bartosz, w obliczu zbyt dużego napływu intelektualnego ubóstwa, zaczął upodabniać nasze środowisko do sekty religijnej. Nazwał nas Nieprzyjaciółmi Niewoli, wyrzucając uprzednio wielu źle rokujących lub mało aktywnych członków. Ja na szczęście, będąc jego przyjacielem ze szkolnej ławy, nie musiałem bać się o moją uprzywilejowaną pozycję w nowo utworzonej grupie. W trakcie spotkania inauguracyjnego Bartek wyłożył wszystkim członkom podstawowe zasady libertariańskiego światopoglądu - niby dobrze każdemu znane, jednak wciąż pouczające. Wyliczał również z pamięci kolejne aksjomaty libertarianizmu. Zaskoczył nas wszystkich również ustanowieniem nowego, trzeciego aksjomatu, poddającego w wątpliwość moralność i sens stosunku seksualnego z kobietami oraz powołaniem bojówki w obrębie grupy, mającej pilnować przestrzegania nowego pryncypium. Na jej czele stanął nasz dobry znajomy Kamil, a bojówka wkrótce przekształciła się w Zakon Rycerzy III Aksjomatu (na marginesie dodam, że - jak mówi stare przysłowie - "ryba psuje się od głowy" i podobno Bartek łamie teraz aksjomat swojego autorstwa z jakąś wcale niebrzydką karyną, która nie umie strzelać z kuszy). Bartosz wskazał konieczność życia w celibacie dla promowania wolnościowych poglądów. Choć poruszał zagadnienia nastręczające problemów nawet najmądrzejszym filozofom, nigdy nie gubił sensu, logiki ani prostoty wywodu, starając się zachować możliwie największą klarowność. On był mesjaszem wolności, a my jego apostołami. Bartek kazał każdemu z nas przysięgać, iż jedynymi kobietami w naszym życiu będą Wolność, Własność i Praworządność. Z niechęcią zobowiązałem się żyć w tym poliamorycznym związku, choć - z uwagi na brak namacalnej postaci moich nowych nałożnic - nie zrezygnowałem z utrzymywania mojej chluby, czyli wielkiego haremu wypełnionego po brzegi paniami o nazwisku .jpg.
Życie płynęło powoli, aż w drugiej klasie liceum nastąpił prawdziwy przełom - otrzymaliśmy list od wspomnianego już tu Tomasza Czapli. W liście tym opowiadał on o swoim nowym odkryciu, zupełnie nowatorskiej, mało znanej w Polsce idei. Do listu dołączony był pakunek - po rozpakowaniu go naszym oczom ukazała się książka w miękkiej okładce, na której napisane było "Atlas zbuntowany", powyżej widniało zaś imię i nazwisko kobiety-filozofa, Alissy Zinowjewny Rosenbaum, dziś już dobrze znanej i cenionej w środowisku mężczyzn przed trzydziestką, którzy nigdy nie widzieli cipki jako Ayn Rand. Przywilej pierwszeństwa w odczytaniu książki przypadł oczywiście Bartkowi. Skończywszy lekturę, zwołał on wyjątkowe zgromadzenie Nieprzyjaciół, na które przybył z rzeczoną książką oraz nic nie mówiącą, pokerową twarzą. Po kilku minutach bezwzględnej, niezmąconej ciszy Bartosz wstał, wyciągnął ręcę z dzierżonym w nich niczym święty almanach "Atlasem..." i powiedział:
-Bierzcie i kopiujcie z tego wszyscy, to jest bowiem manifest indywidualizmu.
Jak powiedział, tak zrobiliśmy. Byliśmy wstrząśnięci książką, a zawarta w niej myśl tylko pogłębiła naszą i tak dostatecznie dużą pogardę dla kolektywizmu i altruistycznego społeczeństwa.
Wybaczcie, że zabieram Wam z życiorysu tyle czasu, ale dochodzę już do clou całej historii. Okolice roku 2003 - do Nieprzyjaciół dołączyła jedyna jak dotąd samica. Dla zachowania pełnej anonimowości mojej i moich znajomych (oprócz Bartka i Kamila, których - jeśli czytasz te wysrywy - na pewno już znasz) nie przytoczę tutaj jej imienia. Momentalnie zakolegowaliśmy się, a nawet - jeśli o mnie chodzi - coś więcej. Opowiedziałem o tym Bartoszowi - wiedziałem, że spotka mnie za to dożywotnia banicja z naszego kręgu wolnościowców, ale dla niej jednej byłem gotów na takie upokorzenie. Bartek zaskoczył mnie swoim zrozumieniem, po czym na specjalnie zwołanym zebraniu Nieprzyjaciół Niewoli wygłosił przemowę o tym, że miłość platoniczna pomiędzy wolnościowcami płci przeciwnych, choć niewskazana, jest jednak możliwa, o ile odbywa się w duchu pełnego poszanowania libertariańskich aksjomatów ze szczególnym naciskiem na Trzeci. Ja byłem cały czerwony ze wstydu, do tego byłem pewien, że przegrywy z naszego środowiska skorzystają z udzielonej im przez Mistrza dyspensy i zaczną mizdrzyć się do jedynej samicy w tym osobliwym gronie. Po spotkaniu powiedziałem Bartoszowi, że nie do końca o to mi chodziło, na co ten odpowiedział tylko:
-W przyszłym tygodniu organizuję w MDK-u spotkanie dotyczące filozofii randyzmu z doktorem Instytutu Misesa . Będziesz miał swoją szansę.
W mig zrozumiałem, do czego zmierzał - miałem zabrać ją na spotkanie z jakimś randomem od austriackiej szkoły ekonomii. Cały tydzień żyłem na skraju załamania, byłem pełen wątpliwości i pytań - co zrobić, żeby ten jeden raz wyszła mi randka? Odpicowałem się i kupiłem nowe szmatki, żeby mieć co na siebie włożyć. Pożyczyłem też seledynowe Tico od starego, żeby mieć czym zabrać ją potem do jej domu albo w jakieś romantyczne miejsce.
Wreszcie nadszedł - dzień sądu. Aktywność wolnościowców w miasteczku osiągnęła swoje apogeum - całe miasto aż wrzało, chęć przyjścia na odczyt naukowca z Instytutu Misesa zadeklarowali nawet janusze, wielcy wrogowie Balcerowicza. Postanowili zobaczyć "czo to jeszt ta czała Ajn Rant" xD Trudno im się w sumie dziwić, zważywszy na fakt, że najbardziej prominentną personą, jaka kiedykolwiek odwiedziła miasteczko był pijany Andrzej Rosiewicz, który dał z okazji dożynek Anno Domini 1998 doniosły koncert, zwieńczony obrzyganiem przez kompozytora połowy rynku. Przed samym wykładem chciałem się jeszcze porządnie wykąpać i wypachnić perfumami starego, przez co z domu wyszedłem 7 minut przed zaplanowanym początkiem odczytu. Paląc resztki opon w Tico, udało mi się dotrzeć na miejsce. Przed drzwiami Młodzieżowego Domu Kultury zaczęły się już kłębić znajome, wolnościowe gęby, z dyscypliną retoryczną i polotem godnym Cycerona tłumaczący januszom zawiłości idei wolności gospodarczej i politycznej. Nie dostrzegłem w tym tłumie mojej lubej - widocznie jest w środku, pomyślałem. Kilku kuców, ujrzawszy znane im dobrze Tico, pomachało do mnie, na co odpowiedziałem tym samym gestem. Janusze dopalali już ostatnie papierosy, wykład zaczynał się, a ja miałem trudności ze znalezieniem miejsca parkingowego. Ech, życie, jak zwykle coś... Z tłumu wyłoniła się nagle ona. Powiedziałem jej, żeby zajęła mi miejsce na sali, tak żebyśmy siedzieli obok siebie, bo mam chwilo problemy hehe natury technicznej. Swoim słodkim głosikiem poinformowała mnie, że nie ma problemu, ponieważ wszystkie miejsca siedzące są już zajęte, ale możemy stać obok siebie. Mi już knaga stała hardo, wyobrażałem sobie, jak obejmuję moją wybrankę serca, słuchając cudownego psalmu myśli wolnościowej, jaką miał być ten wykład. Powiedziała, że Bartek i cała reszta czeka już na mnie w środku i żebym pospieszył się z parkowaniem. Udało mi się wreszcie znaleźć wolny placyk - było tam aż pięć wolnych miejsc parkingowych. Pośmieszkowałem w myślach, że tu zmieściłaby się cała limuzyna, a co dopiero moje mikre, seledynowe Tico. Miałem już podjeżdzać do przodu, gdy nagle zza winkla na wstecznym #!$%@?ła się śnieżnobiała limuzyna z przyciemnianymi szybami, zajmując mi wszystkie miejsca parkingowe. Poważnie, ktokolwiek kierował tym molochem był strasznym #!$%@? - w życiu nie widziałem, żeby ktokolwiek tak szybko jechał na wsteku, ledwo zdążyłem wyhamować, unikając zderzenia z bokiem limuzyny. Gość stanął prostopadle do linii parkingowych, uniemożliwiając mi tym samym zaparkowanie mojego Tico. Wysiadłem z samochodu, chcąc zmieszać z błotem kierowcę. Gdy ten wysiadł, zacząłem wyzywać go od najgorszych, lecz on zignorował moje przytyki i poszedł otworzyć drzwi pasażerowi. Szofer dał mi w ten sposób do zrozumienia, że wykonuje tylko sumiennie swoje obowiązki, natomiast za sznurki pociąga ktoś inny. Przyjąłem komunikat, oszczędzając wylewające się ze mnie potoki żółci na chlebodawcę szofera. Drzwi otworzyły się, a z czeluści limuzyny wyłonił się słynny prezenter telewizyjny, dziennikarz i celebryta, a prywatnie syn Bronisława i Anny oraz wielki admirator obiektywizmu i randyzmu a także pogromca altruizmu Tomasz Kammel. Miał na sobie eleganckie, bawełniane spodnie, błyszczące pantofle, futro z szynszyli albo innego dzikiego gówna, czerwone lenonki w pozłacanych oprawkach, zaś na każdym palcu u rąk miał drogocenne sygnety. Osłupiałem, widząc, że jeden z nich - z wygrawerowaną w szmaragdzie literą "R" - musiał być sygnetem rodowym familli Rotschildów, bajecznie bogatej rodziny żydowskich lichwiarzy. Mój zapał został troszeczkę ostudzony - w końcu nie codzień widuje się taką znakomitą osobistość w tym gównomieście, ale pomyślałem, że mimo wszystko za to co zrobił chlebem i solą witać go nie będę. Pan Tomasz uśmiechnął się i spytał, czy mam do niego jakąś sprawę i czy może ma mi dać swój autograf. Ja powiedziałem, że innym razem i spytałem się, dlaczego tak chamsko #!$%@?ł mi się przed samochód, zajmując przy tym wszystkie wolne miejsca parkingowe. Słynny prezenter uśmiechnął się ironicznie i spytał, czego od niego oczekuję. Spytałem go, czy mógłby mi udostępnić choć jedno miejsce, gdyż nie mam gdzie zaparkować mojego Tico. Pan Tomasz zapytał mnie, dlaczego miałby to zrobić. Odpowiedziałem mu, że umożliwiłby mi zaparkowanie auta i uczestnictwo w podniosłym wydarzeniu, jakim jest wykład na temat filozofii Ayn Rand. Dziennikarz zapytał, czy nie byłoby to przypadkiem działanie altruistyczne. Odparłem, że nie, ponieważ żyjąc w społeczeństwie powinniśmy wspierać siebie nawzajem i nie przeszkadzać sobie wzajemnie w osiąganiu naszych celów. W tym momencie Kammel przerwał mi gestem i zaczął się diabolicznie śmiać, okazyjnie przedrzeźniając mnie i powtarzając moje słowa głosem komika-parodysty. Wyjął zza poły swojego futra kopię książki "Cnota egoizmu" autorstwa Ayn Rand i zaczął czytać ją na głos :
-"Społeczeństwo jest niczym więcej niż zbiorem jednostek je tworzących. Nie istnieje zatem coś takiego jak dobro społeczne. Społeczeństwo zyskuje tylko w momencie, gdy jego członkowie realizują własne, egoistyczne cele. Altruizm to zbrodnia." - powiedział, błyskotliwie zauważając, że właśnie zrealizował on swój cel, jakim było zaparkowanie tutaj i #!$%@? mi wszystkich miejsc parkingowych, a więc moje spekulowanie o stracie społecznej było nieuzasadnione.
Postanowiłem błysnąć erudycją i wiedzą przed tak zacnym człowiekiem, więc zacytowałem Karola Marksa:
-"Masturbacja ma się do seksu tak jak filozofia do rzeczywistości" - powiedziałem, niestety nieopatrznie podając również personalia autora cytatu. Na dźwięk imienia i nazwiska najwybitniejszego niemieckiego socjalisty i altruisty pan Tomasz zrobił się cały czerwony, a z jego nosa i uszu zaczął ulatniać się dym. Słynny prezenter ryknął szatańsko, napluł mi w twarz i #!$%@?ł książką Rand po czole. Oszołomiony siłą ciosu niezbyt jednak rosłego pana Tomasza upadłem na ziemię. Kammel tylko na to czekał - zaczął kopać mnie z całej siły po brzuchu, wykrzykując przy tym:
-#!$%@? ALTRUISTO! NA WOLNYM RYNKU PODAŻ MIEJSC PARKINGOWYCH ZAWSZE ZRÓWNUJE SIĘ Z POPYTEM NA NIE, ROZUMIESZ, #!$%@?? ZAWSZE!
I tak nie słuchałem tego, co do mnie mówił, bo dostałem w splot słoneczny i zwijałem się z bólu na parkingu przed Młodzieżowym Domem Kultury, kopany i wyzywany przez Tomasza Kammela. Na sam koniec Kammel wyjął z kieszeni płaszcza zegarek kieszonkowy z czystego złota, zaczął wrzeszczeć, że przeze mnie jest spóźniony na wykład i kopnął mnie z całej siły po ryju, co poskutkowało utratą przeze mnie trzonowca. Pan Tomasz odszedł, trzaskając przy tym drzwiami do MDK-u. Wstałem z ziemi po około piętnastu minutach, zebrałem się w sobie i wsiadłem z powrotem do mojego Tico. Do samochodu podszedł stróż i skarcił mnie za to, że blokuję wjazd na parking. Nawet nie próbowałem tłumaczyć mu, że ostatnie miejsca parkingowe zajął mi słynny prezenter telewizyjny Tomasz Kammel i milcząco pojechałem rozej
StandWithRand - (tl;dr, zobaczymy czy lud zaakceptuje)
PASTA O TOMASZU KAMMELU
Elo ...

źródło: comment_yHUUndEi7cgZdn7i2KIqW7AIMH8h9Z9a.jpg

Pobierz
  • 5
  • Odpowiedz