Wpis z mikrobloga

#pamietniktestera
Witam w kolejnym trzecim już odcinku felietonów z serii „Z pamiętnika testera”. Jeżeli nie czytaliście poprzednich części zapraszam do ich sprawdzenia, a jeżeli czytaliście to wiecie na czym skończyłem i mniej więcej od tego punku zacznę dziś. Na tym odcinku kończy się już chronologia w poszczególnych felietonach i każdy będzie zbiorem wrażeń, przemyśleń i refleksji płynących z pracy dziennikarza, a nie sprawozdaniem z kolejnego kroku na drodze.

Z pewnością zauważyliście, że pierwszy samochód jaki miałem okazję testować, mówiąc delikatnie nie budził żywiołu uczuć i próżno szukać w nim było, czegoś co pasjonaci motoryzacji nazywają duszą. Coś, co miały samochody z przed paru dekad, gdzie fizycznie czuć było pracę każdego podzespołu, mozolnego obracania się kół zębatych, drgań przenoszonych z silnika, a kierownica nie szczędziła informacji o drodze pod przednimi kołami. Chevrolet Cruze był od tego wszystkiego bardzo daleko, właściwie jedyna jego konotacja z tamtymi czasami to złote logo producenta na masce. Pytanie nasuwa się samo, jak można w ogóle polubić taki samochód?

A no okazuje się, że można i przychodzi to bez większego wysiłku, wręcz niepostrzeżenie, jakby zakradał się do serca z większą skutecznością niż prawdziwy japoński ninja, którego nikt nigdy nie widział i nie dowodzi to wcale, że on nie istnieje, a jedynie tego jak dobry jest w swoim fachu. Pomyślcie o swoim pierwszym samochodzie, co to było?

Zardzewiałe E30 z wybitym zawieszeniem i krzyczącym w niebogłosy wydechem, obwieszczającym całej okolicy jak bardzo jest dziurawy? Ledwo toczące swoje małe kółka Uno zasilane mało szlachetnymi gazami? A może jakiś mały Citroen zrobiony z blachy o grubości mniejszej niż sreberko na cukierkach? Jeżeli nie jesteście potomkiem Rockefellera albo innego Kulczyka to raczej nie było to nic obiektywnie zachwycającego, prawda? Wiem, że teraz w waszych głowach rodzi się bunt, bo przecież jak to?! To był mój ukochany samochodzik, pierwsza rzecz która dała mi smak wolności i coś do czego będę wracać nawet w wieku 80 lat i dalej będzie wywoływać uśmiech na mojej twarzy, a kto wie, może nawet małą łezkę wzruszenia.

Oczywiście to całkowita racja, ale tak z ręką na sercu czy gdyby teraz wasz pierwszy samochód cudem pozbierał się ze złomowiska i zajechał do was pod dom, to czy pojechalibyście nim zabrać nowo poznaną dziewczynę, na której chcecie zrobić jak najlepsze wrażenie, na randkę? No właśnie.

Nie czujcie się jednak z tym źle! Wręcz przeciwnie pierwszy samochód to od zawsze był, jest i będzie powód do dumy. Ja jednak pozwolę sobie spojrzeć na niego z nieco innej strony. Ustaliliśmy już, że mimo całego sentymentu to był tragiczny pojazd, mimo to w głowie swojego właściciela, który przecież był świadomy jego wszystkich wad i bolączek, był niemal tak szybki jak LaFerrari, w terenie był bardziej dzielny niż Mercedes Unimog, a wygody podróżowania mógł mu zazdrościć Maybach. Każdy samochód jest więc dokładnie takim jak my go widzimy. Co z tego, że wszyscy dookoła uważają, że samochody francuskie to złom i z reguły pierwsze naprawy przechodzą już po zjechaniu z taśmy produkcyjnej, skoro Ty uwielbiasz swojego Peugota i na pewno nie zamieniłbyś się na jakiegoś nudnego w swojej perfekcji Volkswagena. Kto inny jeździ za to Passatem w TDI i ma w nosie naśmiewanie się , jakoby był Januszem chodzącym z skarpetach i sandałach (chociaż niewątpliwie nim jest
  • 4