Wpis z mikrobloga

Barszcz Sosnowskiego historia prawdziwa:

No to wyznam wam coś. Pochodzę ze starej, komunistycznej rodziny o proletariackich tradycjach (praprababcia nawet osobiście zanosiła ciasto Waryńskiemu). Mój dziadek był ważną partyjną figurą i większość życia spędził w Ludowym Wojsku Polskim. Oczywiście przez większość mojego życia dziadka oglądałem na emeryturze, coraz starszego, aż zmarł. Lubiłem spędzać u niego czas, a że walka Związku Radzieckiego o lepsze jutro wiele dla niego znaczyła to w jego domu wciąż znajdywałem pamiątki z lepszych czasów, np. parę głów Lenina (dwie przez przypadek stłukłem, za co dziadek przetrzepał mi skórę, bo to było lewactwo starego typu, które uznawało bicie dzieci), medale, czapkę z czerwoną gwiazdą, fragment zdobycznego nazistowskiego Gewehra itp. Dziadek w ogóle opływał we wszystko, bo zasłużona emerytura ludowego wojskowego-patrioty, ale w jego domu brakowało tylko jednego: jakichkolwiek kwiatów, bowiem panicznie bał się roślin. Pamiętam jak przyszedł na Dzień Dziadka do podbazy i nauczycielka kazała nam podbiec z kwiatkami do swoich dziadków, to przyjął postawę obronną, przewrócił stół z poczęstunkiem i schronił się za nim wykrzykując jakieś wojenne hasła po rusku. Cała szkoła się ze mnie śmiała, a w domu dziadek mnie przetrzepał krzycząc, żebym zapamiętał sobie, że dla niego żadnej rośliny nie będę przynosić, że nawet babci goździka na Dzień Kobiet nigdy nie kupił i to nie bez powodu, a jak ojciec dowiedział się, co dziadek mi zrobił, to jeszcze w domu poprawił i tydzień nie mogłem siedzieć.
Zacząłem oczywiście zastanawiać się nad tą awersją, a przecież obserwowałem inne rodziny i widziałem, że tam z kwiatami to nic złego się nie działo. W końcu prawdę wyznał mi sam dziadek, na krótko przed swą śmiercią. Powiedział mi, że jestem wystarczająco dorosły, by znać prawdę, bo niedługo zaczną mnie interesować dziewczyny, zechcę którejś dać kwiatka i pójdę nazrywać jakiegoś zielska, a wtedy czeka mnie „śmierć i zagłada”. O zmroku wziął mnie do małej skrytki, gdzie trzymał pokryte kurzem popiersia Lenina i PRLowskie plakaty i opowiedział mi szeptem fascynującą historię, którą podzielę się teraz z wami.
Otóż dziadek już w czasie drugiej wojny i zaraz po niej dostawał ważne wojskowe zadania od jeszcze ważniejszych wojskowych sojuszników ze Wschodu. To był czas przemian i „walki o lepsze jutro”, dlatego czasem musiała krew trochę się lać, żeby później lało się jej mniej jak mi tłumaczył dziadek skrywając przede mną spojrzenie i kierując je w stronę jakiegoś plakatu ze Stalinem. Otóż rozprawiano się wtedy ze wszystkimi sanacyjnymi pozostałościami, zajmowano majątki, rozdawano dobrobyt chłopom itp. Jednocześnie jednak toczono rozmowy z państwami Zachodu, bo zimnej wojny jeszcze nie było, stąd podróże różnych polskich emigrantów sprzed drugiej wojny do Polski. Jedną z takich postaci był generał Kazimierz Sosnkowski, którego powojenna podróż do Polski była tak tajna, że nikt oprócz kilku wtajemniczonych o niej nie słyszał. Sosnkowski chciał się, jak wielu innych, dowiedzieć czy w Polsce da się jeszcze coś zdziałać. Władze radzieckie kazały go przyjąć z maksymalną złośliwością dla zademonstrowania potęgi klasy robotniczej. Do tego zadania wydelegowano mojego dziadka, który niby miał stanowić eskortę dla Sosnkowskiego, a tak naprawdę mu dokuczyć i przyspieszyć jego wyjazd z kraju, tym razem na zawsze.
Dziadek wywiązał się z zadania doskonale. Nie zapewniał generałowi przyborów toaletowych, śpiewał mu w nocy pod oknem sowieckie pieśni i strzelał z pepeszy w powietrze, a nawet pluł wojskowemu i jego świcie do zupy. W końcu cierpliwość generała się wyczerpała. Do zdarzenia doszło w opuszczonym sanacyjnym dworku, stanowiącym rzekomo niegdyś własność Sosnkowskiego. Ten nie mógł wytrzymać widząc, że dziadek panoszy się w jego dawnych włościach i strzela do barokowych szlacheckich rzeźb, których jeszcze nie przestrzelili Sowieci, a przed nimi Niemcy. Sosnkowski pokłócił się z żołnierzem, który tylko podwyższał gorącą temperaturę sporu. W końcu Sosnkowski wyrzekł długo wyczekiwane słowa (za które dziadek dostał medal):
- Moja noga już nigdy w Polsce nie postanie!
- I bardzo dobrze! Niech żyje komunizm! – zawołał mój dziadek, strzelił z pepeszy w powietrze i zaczął śpiewać międzynarodówkę.
Sosnkowski akurat trzymał wojskową miskę z nędznym, powojennym barszczem, jedynym posiłkiem w tym dniu. Wstał i wylał barszcz na ziemię, mówiąc:
- Pokonaliście mnie, komuchy, ale mój barszcz pokona was! Wytropi was i wyparzy, gdzie byście się nie ukryli!
Wojsko ludowe było spite wódką, więc tylko się roześmieli, a wściekły Sosnkowski opuścił dworek i wyemigrował na zachód. Świadkowie, w tym dziadek, widzieli że barszcz dziwnie bulgotał, jakby wżerał się w ziemię, ale wrócili do wódy. Po paru dniach na miejscu wylanego barszczu wyrosła roślina. Przyszli radzieccy towarzysze, myśleli, że jadalna, ale wszystkich poparzyła i zmarli. Zawołano komisarza NKWD, żeby przyjrzał się sprawie, a ten poszedł na podwórze przed dworkiem i już nigdy nie wrócił. Posłano młodzież komsomolską do walki z imperialistyczną rośliną, ale efekt był taki, że kilkadziesiąt osób trafiło do szpitala.
Dziadek nie bez powodu był oficerem, więc zaczął jarzyć, że Sosnkowski nie mówił od rzeczy. Próbował skontaktować się z nim na zachodzie, ale dostał tylko telegram czy barszcz smakował. W końcu pod dworek przybiła ekipa z miotaczami ognia i dopiero im się udało. Dziadek myślał, że niebezpieczeństwo zażegnane. Jako żołnierz często się przeprowadzał, zmieniał miejsca zamieszkania i starał się zapomnieć o przykrej sytuacji. Niestety, gdziekolwiek trafiał zaraz słyszał o poparzeniach czy przypadkach śmiertelnych. Barszcz czaił się wszędzie, a na miejscu jednego wypielonego wyrastały dwa kolejne. Stąd dziadkowi wzrosła awersja do roślin, w każdym kwiecie widział czającego się imperialistę i akowca, coraz bardziej chronił się przed kwiatami myśląc, że w ten sposób oszuka Sosnkowskiego i uzyska nieśmiertelność niczym Lenin. Przez większość życia mu się udawało. Przez ten czas barszcz nieźle się rozplenił w Polsce i nie tylko, a że „Sosnowski” wymówić łatwiej niż „Sosnkowski” to mylnie zaczęto nazywać roślinę „barszczem Sosnowskiego” i połączono ją z Kaukazem i jakimś botanikiem o takim nazwisku, a to wszystko nie tak.
Dziadek długo uciekał przed przeznaczeniem, ale któregoś razu zasnął przy otwartym oknie, a przez szparę wcisnął się barszcz i musnął go w ucho. Nie udało się go uratować, bardzo to przeżyłem.
Od naszej tajnej rozmowy też boję się roślin i kwiatów. Jak loszka na randce pyta się, czemu nie przyniosłem kwiatka to mówię szczerze, że nie chcę jej zabić. Dziadek powiedział mi, że barszcz jest skonstruowany tak, by oparzyć i zniszczyć lewaka, nacjonalistę i ludowca tylko podrażni, natomiast dla zwolennika sanacji jest źródłem cennych minerałów i witamin.
Najgorsze jest to, że ostatnio byłem na grobie dziadka i tam też wyrósł gigantyczny barszcz. Boję się go wypielić, bo wiem, że w głębi serca też jestem lewakiem.

#heheszki #pasta #barszczsosnowskiego
  • 2